czwartek, 30 kwietnia 2015

"Niebo kruków" ~ Rozdział 2

"Napędzany przez gniew
Siłę daje mi świadomość, że
będę ostatnim, co zobaczysz.

Jestem ogarnięty szałem.

Mogą krzyczeć.
Krzyczeć, gdy zobaczą
mnie.

Jestem ogarnięty szałem.

Zobaczysz więcej mnie.
Zobaczysz więcej mnie.

Wymykając się z lasu...
Jestem ogarnięty szałem"
~ Pellek - "I'm on a Rampage"*

Zgliszcza~


Miałam złe przeczucia. Nie było co prawda żadnych złowróżbnych przesłanek, nie było grozy, powodu bezpośredniego strachu. Jednak w moim duchu zostało zasiane destrukcyjne ziarno, wżerające się pędami we wszystkie wnętrzności. Czułam ucisk, lęk zabierał tlen spod moich warg. Im dłużej się przyglądałam, tym bardziej znajoma wydawała mi się sylwetka statku majaczącego na horyzoncie.
Zabawne. Statek był pierwszą znajomą rzeczą. I z niejasnych powodów przypominał mi ból krwawiących ran.
Statek. Ból.
Doznałam bardzo nieprzyjemnego przebłysku. Jak wtedy, gdy człowiek nagle przypomina sobie najgorsze chwile i krzywi się ze zniesmaczeniem. Wtedy dotarło do mnie, że amnezja nie była przypadkiem.
 To ratunek dla przepełnionego umysłu. 
Lecz nie było już czasu. Chwyciłam dzieci za ręce i zaczęłam biec w stronę lasu, poganiając swoich towarzyszy,
- Czemu biegniemy? Co się stało? - pytał zdezorientowany Wiktor, marszcząc brwi. Jego ślepe oczy wyrażały lęk, choć on sam przecież  nie zdawał sobie z tego sprawy.
-Własnie, powiedz Julio! 
Przystanęłam na krótki moment jak sparaliżowana. Nogi odmówiły posłuszeństwa głowie. Popełniły rebelię w bardzo nieodpowiednim momencie.
- Jak mnie nazwałeś? - zapytałam chłodno, a mój głos oczekiwał jednoznacznej odpowiedzi. Szybko jednak się zreflektowałam. Trzeba biec, naprawdę nie mamy czasu.
- Ja.... zająknął się Antoni. Ale nic już więcej nie powiedział, zrezygnowany. Jak człowiek, który nie powinien mi wyjawić mojego własnego imienia. Nie zostawię tak tego. Człowiekowi nie wolno odebrać świętości, czyli życia i imienia.
Truchtaliśmy przez las, płosząc leśne życie toczące się swoim zwyczajnym rytmem. Ptaki uciekały z popłochem na nasz widok. Deptaliśmy źdźbła traw. Skierowałam swoją grupę w stronę wału, za którym mogliśmy się ukryć. Nie miałam już tchu, a spod bandaży czułam niebezpieczne pulsowanie. W samą porę zdołaliśmy się skryć. Wszyscy usłyszeliśmy krwiożerczy (lecz tylko dla mnie) hałas statku przybijającego do brzegu. Kilka par oczu patrzyło się na mnie w niemym pytaniu.
- Schowajcie się. Nie możemy rozmawiać, usłyszą nas. - wyszeptałam, jednak oni nadal wymagali ode mnie odpowiedzi. - To Oni - wyjąkałam - to Oni - załkałam żałośnie, po czym skuliłam się, drżąc. Nikt już nie zadawał pytań. Teraz już tylko nasłuchiwaliśmy, zdjęci grozą. Chłopcy zmarszczyli brwi, mocno zmartwieni. Dzieci przylgnęły do mnie mocniej wyczuwając instynktownie niebezpieczeństwo. W tym momencie zastępowałam im matkę. Przełknęłam ślinę, krztusząc się odpowiedzialnością. Miałam wrażenie, że wszyscy to słyszeli. Łącznie z barbarzyńcami czyhającymi na nasze życie.
Zza liści drzew obserwowaliśmy poświatę płonących latarni. Zbliżali się w kierunku naszej Lecznicy. Tylko nie to, pomyślałam. Tylko nie to. Moje modlitwy jednak poszły na marne, kończąc żywot w nicości. Usłyszeliśmy krzyki przerażonych pacjentów i Uzdrowicieli. Wszyscy jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że byliśmy bezsilni. Zaczęłam się trząść i szczękać zębami. Anthony przygarnął mnie ramieniem do siebie.
- Spokojnie, nie pozwolę żeby was skrzywdzili. Obiecuję.
Trzeźwo myśląc, ja, Antoni i Wiktor byliśmy tylko nastolatkami. A Blanka i Łukasz w ogóle nie powinni przechodzić przez coś takiego. Nikt z nas nie powinien.
- Nie możemy tu czekać - stwierdził Wiktor. - Znajdą nas, prędzej czy później.
Miał rację. Mnie jednak paraliżowały krzyki dochodzące z naszego, zniszczonego już, domu. Poczuliśmy zapach spalenizny. Zmobilizowało nas to do działania.
- Idziemy - zadecydował chłopak. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że najlepiej skryć się w pobliskiej wiosce, gdzie mogliśmy znaleźć jakieś tymczasowe schronienie. Ruszyliśmy, najciszej jak mogliśmy.
Bosi i ranni przedzieraliśmy się przez las. Nagle usłyszeliśmy jakiś trzask.
- To zasadzka! - krzyknęłam, ale było za późno. Piraci już na nas czekali, pewnie robili łapankę na uciekinierów z Lecznicy. Znaleźli jednak tylko nas.
-Uciekajcie! - krzyknęłam i popchnęłam dzieci z Antonim  z powrotem do lasu.
 Chłopak spojrzał na mnie z bólem w oczach. W tym momencie obiecał. Wierzyłam mu. Wiedziałam, że wróci.
Mnie i Wiktora jednak już złapali. Myśląc, że chłopak stanowi większe zagrożenie, rzucili się na niego i obezwładnili, po czym złapali mnie i wykręcili mi ręce. Związali nas i skrępowali nas sznurami.
 Powiązali nadgarstki.
 Odebrali mi moją wolność.
Strach mnie sparaliżował. Już  prawie wyślizgnęłam się z objęć śmierci. Ta jednak wróciła po mnie. Nie wypuści mnie tak łatwo ze swoich obślizgłych, kościstych palców.
Muszę się przyznać, w tym momencie nie wiedziałam co mam zrobić. Czułam się odpowiedzialna za Wiktora, za Blankę i Łukasza. Chłopak był bezbronny, jeśli nie mógł dostrzec napastnika. A dzieci... Cieszyłam się z faktu, że ich trójka zdążyła uciec. Wiedziałam, że Antoni sobie poradzi, ale mimo to o niego też się bałam. Żałowałam, że nie wierzyłam w żadnego boga - nie miałam do kogo się modlić.
Zastanawiałam się, jak nazwać naszych oprawców. Ich sylwetki były znajome, brakowało tylko słów. Przyglądałam się im, gdy prowadzili nas na swój statek. Mieli długie, zwichrzone włosy, byli wielcy i potężni. Ze srogich oczu bił lód, a ich twarze były poorane głębokimi bruzdami. Większość z nich była w średnim wieku, choć niektórzy młodsi. Niedoświadczenie biło z ich ruchów. Byli niepewni swojej roli, nieprzyzwyczajeni. Mimo to próbowali nadrabiać okrucieństwem.
Westchnęłam i na tyle, na ile mi pozwolili, odwróciłam się w stronę Lecznicy. Nie było jej. Zostały tylko zgliszcza.
- Co widzisz? - zapytał Victor, przejęty grozą.
- Nic nie zostało.
Mężczyzna warknął na nas i popędził. W tym momencie byliśmy tylko zwierzętami na sprzedaż.
Bądźmy szczerzy, nawet ich konie były w lepszej sytuacji. My tylko zawadzaliśmy i stwarzaliśmy koszty. Byliśmy tylko potencjalnym zyskiem - jeśli udałoby się nas dowieść na targ żywych i w miarę zdrowych.
Na statku kołysało i bujało. Oboje baliśmy się coraz bardziej. W tym momencie obiecałam sobie, że przetrwamy. Choćby nie wiem co się stało.
Czas przypływu.  Odbiliśmy od brzegu i ruszyliśmy w drogę, w stronę kraju barbarzyńców. Zostawiłam dom, którego nawet nie pamiętałam.
Nie wiedziałam za czym tęsknić. W pamięci zostały mi tylko leniwe poranki przed lecznicą i śmiech Antoniego.
A teraz my... byliśmy sami. Zostaliśmy sami.
Sami, sami, sama.

niedziela, 22 lutego 2015

"Niebo kruków" ~ Rozdział 1

"Gdzie ja jestem? Co się dzieje? Kim są ci ludzie? Dlaczego nie pamiętam ich ani siebie?
Strach.
We własnej krwi. Jadłem, jadłem powietrze"
~Jacek Dukaj - "Irrehaare"

Ukryta Oaza~


Majowe, ciepłe dni mijały mi w biernej rutynie. Najciekawszą rzeczą było chyba pojawienie się w Lecznicy pewnego chłopaka - chociaż nie jestem pewna, czy wyrażenie "ciekawe zdarzenie" jest tu na miejscu.
Tamtymi dniami dużo spałam. Uzdrowiciel Jakub wytłumaczył mi, że moje ciało próbuje się w ten sposób zregenerować. Mimo to i tak najbardziej pragnęłam wstawać z łóżka. Udało mi się to tylko kilka razy, między innymi w dzień, gdy u naszych drzwi zawitał Wiktor. Właściwie to nie z własnej woli - został przytargany, przywleczony przemocą.
Byłam świadkiem tych wydarzeń. Siedziałam na przybudówce, ciesząc się delikatnymi, słonecznymi promieniami i bawiąc się z Blanką - osieroconą dziewczynką, która znalazła w tym miejscu schronienie. Jak bowiem wytłumaczyła mi pani Amanda, Lecznica przyjmowała w swoje progi wszystkich potrzebujących - chorych, rannych, biednych, niedołężnych i odrzuconych. Pracowali tu ludzie dobrego serca - zdarzało się, że właśnie ci, którzy wcześniej odnaleźli tu pomoc.
Dziewczynka siedziała mi na kolanach i uważnie słuchała bajki, którą jej czytałam. Byłam jedną z nielicznych piśmiennych osób, dlatego właśnie do mnie zwróciła się z tą prośbą, gdy gdzieś na dnie kufra odnalazła książeczkę z obrazkami. Naszą uwagę przykuły jakieś hałasy, pokrzykiwania. Zauważyłyśmy, że po drodze zmierzają ku nam dwie postacie.
- Blanka, pobiegnij szybko po Uzdrowiciela Jakuba - poprosiłam. Dziewczynka szybko spełniła moje polecenie.
Zostałam przed lecznicą sama, i sama obserwowałam rozwój wypadków. W miarę, jak postacie się przybliżały zaczęłam dostrzegać szczegóły i rozróżniać słowa, które wykrzykiwał groźnie wyglądający mężczyzna. Człowiek ten ciągnął za sobą młodego chłopaka i krzyczał:
- A bierzcie sobie tego patałacha! Nie będę trzymał takiego darmozjada w domu!
Zdziwiło mnie, że nastolatek ciągle się potykał. Wyglądało to tak, jakby ktoś kazał mu iść z zamkniętymi oczami, a on po prostu nie widział kamieni i gałęzi, o które zahaczał bosymi stopami. Zauważyłam też, że całe jego ciało jest poobijane. Zemdliło mnie. Biedny, był cały w siniakach.
Mężczyzna rzucił go u podnóży schodków, po których wchodziło się do głównego wejścia. W tym samym momencie wróciła Blanka z Uzdrowicielem.
- Co tu się dzieje? - zapytał Jakub marszcząc brwi.
- Nic! Zabierajcie mi tego przybłędę! Po co mi ktoś taki? - odparł mężczyzna gniewnie, po czym splunął na próg i rozjuszony ruszył w drogę powrotną, nie zaszczycając chłopaka nawet jednym, pogardliwym spojrzeniem.
Przez moment staliśmy jak sparaliżowani. Po chwili, zanim Uzdrowiciel zdołał mnie powstrzymać, podbiegłam do chłopaka i podniosłam go z ziemi, z której ciągle jeszcze unosił się piach.
- Już dobrze. My cię chcemy - oznajmiłam. Wiktor podniósł na mnie spojrzenie swoich mglistych, niewidzących oczu i zapytał:
- Na pewno?
***
Wraz z upływem czasu coraz bardziej poznawałam ludzi, z którymi skojarzył mnie mój zawrotny los. Antoni spędzał ze mną cały swój wolny czas, gdy nie opiekował się innymi chorymi. Za zgodą Uzdrowiciela Jakuba ja również zaczęłam opiekować się potrzebującymi - bawiłam się z dziećmi, bardzo spragnionymi uwagi. Rozmawiałam z samotnymi, których sumienie nie pozwalało mi minąć obojętnie. Najbardziej jednak zżyłam się z Wiktorem, zresztą tak samo jak Antoni. Chłopak był bardzo zamknięty, z czasem jednak zdobywaliśmy jego zaufanie. Miałam dziwne poczucie obowiązku wobec niego. Nie wiedziałam, kim byłam przed "wypadkiem", jednak dzięki kontaktom z ludźmi odkrywałam swoje cechy, które przecież nie miały prawa się zmienić. Dowiedziałam się więc, że jestem opiekuńcza i, że nie jestem przyzwyczajona do opiekuńczości wobec siebie samej. Trudno było mi się przyzwyczaić do faktu, że nie jestem samodzielna. Amanda musiała mi zmieniać opatrunki. Gdy chciałam wyjść na spacer musiał towarzyszyć mi Antoni - a i tak przywilej ten uzyskałam dopiero po dwóch tygodniach od przebudzenia. Po otworzeniu się moich ran uzdrowiciele nie chcieli nawet słyszeć o tym, bym wstawała z łóżka. Moje leczenie postępowało jednak dosyć dobrze. Najpłytsze rany już się zasklepiły, najgorsze jednak nadal były źródłem cierpienia. Nie najlepiej było z moim brzuchem - poniżej pępka, w miejscu, które narażone było na nieustanny ruch widniało głębokie, szerokie na dwadzieścia centymetrów cięcie - wyraz okrucieństwa osoby, która mnie skrzywdziła.
Nadal nie wiedziałam też kto i dlaczego chciał mnie zabić. Po nocach męczyły mnie koszmary - niewyraźne cienie; upiorny, pełen okrucieństwa śmiech kołatał mi się z tyłu głowy i nie pozwalał odpocząć od bólu. Nie tylko jednak ja w szpitalu przeżywałam traumę. Wiktor, choć nie dał tego po sobie poznać, również cierpiał - fizycznie, psychicznie, lecz najgorsze były rany emocjonalne. Byłam przekonana, że choć nie widać tego było na pierwszy rzut oka to on został bardziej skrzywdzony niż ja. W moich przypadku amnezja zapewne była błogosławieństwem. Chłopak jednak nie miał tego przywileju.
Mój stan fizyczny zresztą też nie był bardzo widoczny. Nosiłam proste suknie z długimi rękawami - inaczej prawdopodobnie szerzyłabym zgorszenie. Nie dało się ukryć, że moje ciało zostało zhańbione - zostałam oszpecona, zapewne specjalnie. Czułam się z tym bardzo źle.Odebrali mi nie tylko samodzielność, urodę ale jeszcze pewność siebie. No i moje własne imię.
Pewnego razu siedziałam z chłopcami w kuchni, przygotowywaliśmy śniadanie dla pacjentów i uzdrowicieli.  Ponieważ odzyskiwałam pomału sprawność ruchową byłam coraz bardziej aktywna, za wszelką cenę pragnąc chociaż w pewnej sferze się usamodzielnić. Niestety, w pewnym momencie przeceniłam swoje możliwości - straciłam równowagę i przewróciłam się. Rana na brzuchu znowu trochę się otworzyła i zaczęła lekko krwawić, zostawiając widoczny ślad na białej sukni.
Antoni spanikowany rzucił się w moją stronę.
- Przepraszam, że muszę to zrobić. Musimy to zatamować - tłumaczył się, zdenerwowany.
- Spokojnie. Rozumiem to.
Chłopak wziął i pokazał Wiktorowi gdzie ma trzymać, aby zatamować krwawienie i pobiegł po bandaże.
Wiedziałam, że ten drugi czuł się niepewnie. Bał się zrobić mi krzywdę.
-Ja... -  zająknął się - nie wiedziałem, że jest z tobą aż tak źle.
- Nie, to nie  tak... - chciałam zaprotestować, ale ciężko mi było znaleźć coś na poparcie mojego stwierdzenia - Daj, mogę sama trzymać.
Wiktor miał ręce umazane krwią. Oczywiście nie mógł tego zobaczyć, ale poczuł. Był przerażony. Po chwili jednak, gdy upewnił się, że mój puls nie zwalnia, powoli się uspokoił.
- Chciałbym dowiedzieć się jak wyglądasz. Mogę? - zapytał, wycierając dłonie z mojej własnej krwi,
- Tak - odparłam.
Usiadł przede mną i delikatnie, nieśmiało dotknął dłońmi mojej twarzy.
- Jesteś piękna - stwierdził.
-Tak myślisz? Dotknij moich rąk - powiedziałam.
Gdy wyczuł palcami blizny jego usta zaczęły drżeć.
- Gdybym dopadł tego... potwora...
W tym samym czasie wrócił Antoni z opatrunkami. Zatamował krwotok i wziął mnie na ręce. To dziwne, ale akurat wtedy poczułam się bezpieczna.
- Dzisiaj wracasz już do łóżka.
Zauważył chyba moją zawiedzioną minę i obiecał:
- Hej, nie smuć się. Obiecuję, że jak ci się jeszcze trochę polepszy, to pójdziemy we trójkę nad morze. Dobrze?
-Wspaniale - odparłam ze szczerym uśmiechem.
 ***
Chłopak spełnił swoją obietnicę. Dokładnie tydzień później wybraliśmy się na wycieczkę. Co prawda wycieczka to może było za duże słowo - było to raptem piętnaście minut drogi. Jednak dla mnie było to coś wielkiego. Znowu poczuć przestrzeń - mieć powietrze, by oddychać.
Nasza trójka zabrała ze sobą Blankę i jej brata bliźniaka, Łukasza. Ciężko było odmówić dzieciom radości budowania zamków z piasku - zwłaszcza takim dzieciom, którym odebrano wszystko, czyli rodzinę, dom, a razem z tym wszystkie inne radości życia codziennego. Chociaż to ostatnie mogliśmy im podarować.
- Pierwszy raz będę nad morzem - oznajmił Wiktor z uśmiechem na twarzy.
Czas mijał nam bardzo przyjemnie. Spacerowaliśmy brzegiem morza i cieszyliśmy się z delikatnej, morskiej bryzy która owiewała nasze twarze. Niewidomy chłopak był wniebowzięty - bardzo spodobało mu się chodzenie po brzegu, podczas gdy morskie fale oblewały jego stopy.
Na niebie niespodziewanie zebrały się ciemne chmury, zapowiadające deszcz. Wszyscy zaczęliśmy się już zbierać, gdy nagle usłyszałam krzyk Łukasza:
- Hej! Zobaczcie, statek na horyzoncie!
Obejrzeliśmy się na morze. Chłopczyk miał rację. Na linii naszego wzroku pojawił się statek. Nie mogliśmy jednak dostrzec tego, że bandera statku nosiła na sobie dumnie skrzyżowane piszczele, a członkowie załogi szykowali łańcuchy, zapalali pochodnie i ostrzyli swoje szable.

wtorek, 17 lutego 2015

"Niebo Kruków" ~ Prolog

"Kocham cię
Ratuj mnie
Zimno mi
Ciemno jest
Tutaj wcale ciebie nie ma
Nie mogę wrócić, jest za późno
Błagam przyjdź, zabierz mnie
Umieram!
Umieram...
Umieram?"
~O.N.A -  "Mrok"

Przebudzenie~

- Jak myślisz, obudzi się? - zapytał nieco wystraszony, chłopięcy głos.
- Trudno powiedzieć ... Nie chcę tego mówić, ale niezbyt w to wierzę - odpowiedział mu drugi głos, należący już do mężczyzny. Nie zastanawiałam się jednak, o czym rozmawiało tych dwoje. Nie interesowało mnie to. Ciemność już mnie wołała. Taka ciepła i cicha. Czułam już tylko błogi spokój. Zapach krwi nie mógł się przebić do mojej świadomości.
***
Obudził mnie rwący, okropny ból. Na moment zaparł mi dech w piersiach. Z moich ust wydobył się krzyk. Czułam się, jakby obdzierali mnie ze skóry. A właściwie... chyba właśnie to robili.
- Spokojnie. Zaraz przestanie boleć. 
I rzeczywiście - po jakimś czasie ból zaczął słabnąć. Nadal jednak czułam pulsowanie, w całym moim zdrętwiałym ciele. Ogarnął mnie strach. Podniosłam powieki, by zobaczyć. kto mnie uspokajał, kto nade mną czuwał. Lecz gdy przyzwyczaiłam się już do światła, które początkowo mnie raziło, nikogo nie dostrzegłam.
- O! 
Podskoczyłam ze strachu. To był błąd. Cała moja skóra zapłonęła żywym ogniem. 
- Hej, spokojnie. Nic ci nie zrobię. Po prostu zdziwiłem się, że się obudziłaś. Długo na to czekaliśmy - oznajmił chłopak, którego dostrzegłam dopiero po chwili. Stał oparty o ścianę i przyglądał mi się rozradowany. Był wysoki i szczupły. Miał niesforne, brązowe włosy, które opadały mu na twarz i tak samo niesforne piegi. Uśmiechał się, gdy na mnie patrzył. Najwidoczniej cieszył się, że jego wysiłki przyniosły skutek. Obudziłam się...  ale dlaczego w ogóle spałam? Co mi się stało, dlaczego boli mnie praktycznie wszystko?
- Gdzie ja jestem? - zapytałam słabym głosem. Miałam opuchnięte i wysuszone gardło. Najwidoczniej gdy spałam, oddychałam ustami. Byłam ledwie słyszalna.
- W naszej Lecznicy. Zajmujemy się tu wszystkimi, którzy są w potrzebie, a nie mają gdzie pójść. 
- A ja nie miałam gdzie pójść? - zapytałam, bo naprawdę nie wiedziałam.
Chłopak zmarszczył brwi. 
-To chyba ty powinnaś nam powiedzieć. Znaleźliśmy cię w takim stanie, wokoło nikogo nie było. Myśleliśmy, że gdy się obudzisz, to ty nas uświadomisz, co ci się stało.
- Ale ja... nie pamiętam.
Byłam zagubiona. Jak to? Jestem w lecznicy, leżę nieprzytomna i nikt nie wie, gdzie jest mój dom? I co tak właściwie mi się stało?
- Jak się nazywasz? 
W moich oczach zalśniły łzy. Wyszeptałam więc, łamiącym się głosem:
- Tego też nie pamiętam.
***
Najbardziej ze wszystkiego na świecie chciałam już wstać z łóżka. Nie wiedziałam, ile czasu upłynęło odkąd się obudziłam. Niewiele. Słońce jeszcze nie zmieniło swojego położenia na niebie.
Antoni (bo tak przedstawił mi się chłopak, z którym rozmawiałam) obiecał mi, że zaraz przyprowadzi kogoś, kto chciałby ze mną porozmawiać.
Z braku lepszego zajęcia zaczęłam nasłuchiwać dźwięków rozchodzących się w Lecznicy. Każde miejsce ma swoją muzykę, którą rozbrzmiewa. Tu nie było inaczej. Ciche kroki, rozmowy Uzdrowicieli i to charakterystyczne skrzypienie starych desek. Czułam zapach domowych medykamentów, ziołowych maści oraz... kwiatów. Ten ostatni nadpływał zza okna. Zanotowałam to w pamięci. Oznaczało to, że była wiosna.
Usłyszałam stukot butów tuż przed drzwiami i ciche pukanie.
- Można wejść?
- Proszę - odpowiedziałam słabo. Ciężko mi było nawet wziąć głębszy oddech.
Do mojego pokoju wszedł mężczyzna w średnim wieku. Na jego głowie pojawiły się już pierwsze siwe włosy, a jego twarz znaczyły zmarszczki, zdradzające częsty i szczery uśmiech. Za nim do pokoju wszedł Antoni, po czym przymknął drzwi. Wyglądał na zmartwionego.
- Witaj - powiedział mężczyzna, po czym usiadł na krześle koło mojego łóżka. - Mam na imię Jakub. Wiem, że nie możesz mi się przedstawić i właśnie dlatego tak szybko do ciebie przyszedłem. Oboje - spojrzał na chłopaka - cieszymy się, że się obudziłaś. Bardzo się o to martwiliśmy. Trudno było przewidzieć, jak twój organizm zareaguje na taką próbę.
Posłałam mu pytające spojrzenie. 
- Nie wiesz, dlaczego wszystko cię boli, prawda? Antoni, zawołaj panią Amandę. Dziewczyna powinna zobaczyć na własne oczy, w jakim jest stanie. Może wtedy jej się coś przypomni.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł... - zaprotestował zmartwiony chłopak, lecz pokornie poszedł przyprowadzić kobietę.
Po krótkiej chwili wrócił. Pani Amanda była pulchną, młodą kobietą. Jej twarz była pełna współczucia, gdy na mnie spoglądała. Wyprosiła pozostałych, po czym podeszła do mnie i zaczęła ściągać koce oraz prześcieradła. 
- Wiem że boli, ale i tak musiałabyś niedługo wstać. Chodź przed lustro, kochanie.
Powoli, z wielkim trudem i bólem, podniosłam się z łóżka i przeszłam kilka kroków, które oddzielały mnie od lustra zawieszonego na ścianie. 
Było mi zimno i byłam słaba. Trzęsłam się, więc pani Amanda musiałam mnie przytrzymywać.
- Patrz kochanie. Patrz, co oni ci zrobili - powiedziałam z bólem w głosie kobieta.
Spojrzałam więc.
O mało ponownie nie straciłam przytomności na widok dziewczyny, która przyglądała mi się z drugiej strony lustra. Była strasznie wychudzona, przedstawiała obraz chorej, głodnej osoby. Nie to jednak szokowało najbardziej. Całe jej ciało było pocięte. Ledwo zasklepione rany tworzyły jakąś abstrakcyjną, makabryczną mozaikę. Brzuch, uda, ręce - wszystko oprócz zapadłej, zszarzałej twarzy.
- Mogę wrócić do łóżka? Słabo mi - wyjąkałam, po czym upadłam na podłogę. Moja krew znowu skropiła podłogę lecznicy.
Usłyszałam tylko szybkie kroki i zaniepokojone głosy reszty personelu. I usłyszałam Antoniego.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Witam was, moje kochane mordeczki, wraz z moim nowym opowiadaniem. Nie powiem, jestem całkiem zadowolona z prologu. Myślę, że będzie ciekawie. Proszę, piszcie, czy podzielacie moją opinię ;)



sobota, 14 lutego 2015

"Zbuntowana" Rozdział 17 ~ koniec! ~

Dom

Od pamiętnej nocy minęły 3 tygodnie. Przyjaciele towarzyszyli Erestorowi i jego ludziom w drodze, pod pretekstem ochrony podróżnych. Mimo to i tak każdy znał prawdziwy powód tej decyzji. Chcieli dowiedzieć się, czy rzeczywiście zawdzięczają swoje moce elfickiej krwi. Dzisiaj, według spodziewań mieli dotrzeć na Avalon - wyspę, w której mieli odnaleźć swój dom.
 Dom... czy ja kiedykolwiek miałam  prawdziwy dom? Tak. Miałam, gdy rodzice jeszcze żyli.
Emily trochę sceptycznie podchodziła do pomysłu, żeby jej rodzice byli elfami. Co prawda, nie pamiętała ich dokładnie. Tylko lekkie zarysy wspomnień, cienie.
- Czy to tam? - spytała Julay wyrywając Emily z zamyślenia. Dziewczyna otrząsnęła się podążając wzrokiem za ręką przyjaciółki. Zobaczyła zarys wyspy, gdzieś na horyzoncie. Tylko czubki wielkich drzew wystawały zza mgły, jakby krzyczały, by o nich nie zapomniano.
- Tak myślę. Co innego wyglądało by tak tajemniczo i szpanersko?
- Ten argument rozwiał wszelkie moje wątpliwości, naprawdę.
 Okazało się, że Emily miała rację. Wszyscy zobaczyli łódki czekające na nich przy brzegu.
- Widzisz tych przystojniaków? - spytała Julay.
Luki spojrzał niepewnie na swoją dziewczynę, jakby niepokojąc się o to, co odpowie.
- A ty tylko o jednym - zganiła ją z uśmiechem przyjaciółka - Ale masz rację. Sam seks. - zaśmiała się, po czym pocałowała w policzek Lukiego, który siedział z obrażoną miną.
- Gdzie w ogóle jest Dante?
- Rozmawia z Erestorem. Powinien zaraz przyjść do nas.
I rzeczywiście, po chwili dołączył do nich i pomógł zapakowywać tobołki na łódki.
Między nim a Emily zapadło ostatnio dziwne milczenie. Dużo się między nimi pozmieniało. Zniknęło to "porozumienie dusz". Chyba oboje doszli do wniosku, że ich związek nie miał przyszłości. Nie była to jednak cisza przed burzą. Po prostu spokój. Emily miała jednak dziwne wrażenie, że los jeszcze skrzyżuje ich ścieżki w dziwny sposób. Kiedyś...
Łódki pruły fale z łatwością. Julay rozpraszała ich przewoźników trzepocząc rzęsami i zarzucając włosami. Przysiadła się do jednego bardzo fajnego (takiego fajnego fajnego) elfa. Miał długie, czarne włosy i niebieskie oczy. Ogólnie, przyjaciele zauważyli, że wszystkie elfy, których do tej pory widzieli, miały długie, ciemne jak noc włosy.
Taki fetysz.
Dopłynęli wreszcie do wyspy. Na brzegu powitała ich grupa długowłosych mieszkańców Avalonu. Kobiety były ubrane w piękne, zwiewne suknie, a mężczyźni w proste tuniki. Za ich plecami widać było budynki. Wszyscy przyjaciele bardzo się zdziwili, gdy im się przyjrzeli. To nie była wieś. To było wielkie, piękne miasto.
Zabudowa lśniła bielą, a urocze budynki, gospody i warsztaty zdobiły przestrzeń. Z okien widniały kwiaty, pnące się bluszcze ozdabiały mury. Miasto ze snów.
Erestor po oporządzeniu swojej służby w domu zajął się gośćmi - zaprowadził ich do gospody, tak samo przytulnej i schludnej jak wszystko wokół
- Jeśli zdecydujecie się tu zostać... znajdziemy wam miejsce. Nie wyrzucamy swoich - zapewnił ich elf.
-A jeśli się okaże, że jednak nie jesteśmy stąd? - zapytał z powątpiewaniem Dante.
-Nie porzucamy też przyjaciół - uśmiechnął się i dodał - w każdym razie wiedzcie, że zawsze możecie się u mnie zatrzymać a udzielę wam schronienia. Ja i moi ludzie jesteśmy wdzięczni za to, że ochranialiście nas w drodze.
-Za dużo nie zrobiliśmy. Skopaliśmy paru bandytów i połamaliśmy co nie którym łuki...
Spojrzał na nich poważnie.
-Jedna strzała wystarczy, by stracić życie. Równie dobrze mogliby nas tam powybijać. A teraz odpocznijcie, proszę. Będę chciał was komuś przedstawić, jeszcze dziś wieczorem.
Tym stwierdzeniem zaintrygował wszystkich. Czyżby chodziło o tajemniczą Panią z Jeziora, o której wcześniej wspominał? Każdy z tutaj obecnych był ciekawy, co ta kobieta mogłaby mu powiedzieć....o nich samych. Poniekąd to był właściwie główny cel ich podróży. To ciekawość ich zmotywowała. A teraz mieli się dowiedzieć prawdy... Ale to już daleko posunięta interpretacja. Równie dobrze może po prostu chciał przedstawić ich swojej mamusi? Nie takie ziutki chodzą po tej planecie.
Cisza na Avalonie była piękna. Rozbrzmiewała muzyką... jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Każdy dźwięk miał swoją harmonie, unikatowe brzmienie. A jednocześnie nie było ich za dużo. Lekkim powiewem docierały do świadomości, rozbudzając wyobraźnię gości. W takiej atmosferze kwitły uczucia, a niepewności mogły rozwijać swoje pędy - chyba wszyscy obecni to poczuli. To dziwne uczucie powiewu na skórze, dreszczu - pierwotny odruch, pierwotny zmysł zatracony w tęsknocie życia. Teraz się odrodził. Jakby wrócili do korzeni. Jakby tu było ich miejsce. Czy to może jednak tylko autoperswazja? Może tak się Emily tylko wydawało? Zwidy z powodu ogromnej potrzeby przynależności... do miejsca, do ludzi. Do domu, który jej skradziono, nim mogła zaprotestować.
Tam naprawdę było wyjątkowo. Cichy las wysokich drzew, liściastych i iglastych. Na gałęziach czerwone jagody, a w tle szczebiot ptaków. Natura która rozpieszczała zmysły. Luki i Emily szli przez las. Nie odzywali się, bo nikt nie chciał pierwszy zniszczyć sacrum tej chwili. Chociaż nie... dziewczyna nie miała takich obaw.
- Teraz powinieneś mi się oświadczyć - zaśmiała się Emily - albo chociaż weźmy razem kredyt!
- Nie żeby coś, ale jak coś coś to podpisujemy intercyzę - odparował uszczypliwie.
- O ty! To co, gdzie pierścionek?
- Naprawdę jest ci potrzebny, żebyś wiedziała, że nie pozwolę ci nigdy upaść?
- Skąd wiesz, że cię nie pociągnę za sobą? SPECJALNIE?
- Tutaj muszę ci wierzyć na słowo.
Gdy w powietrzu pobrzmiewała jeszcze ostatnia głoska znaleźli się w swoich ramionach.
- Choćbyś nie wiem co dzisiaj usłyszał, zapamiętasz mnie dobrze?
- Nie muszę. Choćbym nie wiem co usłyszał zostanę z tobą.

W tym samym czasie Julay i Dante poznawali dziwy Avalonu. Rozglądając się po mieście nie mogli się nadziwić jego uporządkowaniu, architektonicznej doskonałości. Ta doza perfekcji odnajdywała się też w mieszkańcach - wszyscy byli atrakcyjni, chociaż brak jakiejkolwiek skazy odbierał im predyspozycje do ludzkiego pożądania. Byli zbyt nierealni, za bardzo oddaleni. Miłość do istoty we wszystkim lepszej, idealnej, prawdopodobnie była przekleństwem.
Nie mogłabym tu zostać. Udusiłabym się z braku powietrza, z braku przestrzeni. Nie pasuję do tej perfekcji.
- Dante.... czy tobie też jest tutaj poniekąd... nieswojo? - zagaiła dziewczyna, mając nadzieję że nie jest to jej subiektywne spostrzeżenie. Ciężko byłoby wyjechać zostawiając tu wszystkich swoich przyjaciół.
- Ja też się tak czuję, Julay. Jakby coś tu było nie tak.
- To my tu jesteśmy nie tak.
Mężczyzna zatrzymał się w półkroku. Po pełnej chwili napięcia zaczął się śmiać.
- Masz całkowitą rację. To my tu jesteśmy nie tak. Nie pasujemy. Po prostu... to nie nasze miejsce.

Przyjaciele zobaczyli się ponownie dopiero o zachodzie słońca. Spotkali się nad zatoką, gdzie umówili się z Erestorem i jego tajemniczą znajomą. Rozsiedli się na pomoście i wyczekiwali na elfy.
Pani z Lasu okazała się wyjątkowo piękną kobietą. Wyjątkowo, bo miała długie, białe włosy i niemalże tak samo bladą cerę. Wyróżniała się na tle innych elfów, które zazwyczaj miały śniadą karnację i czarne włosy. Najbardziej niezwykłe były oczy. Lodowe, zmrażały każdego na kogo spojrzała.
- Witajcie nieznajomi - powitała ich, po czym skinęła im głową. Grzecznie odpowiedzieli tym samym.
- Domyślam się, że nie możecie się doczekać, żeby się dowiedzieć kim jestem, i co tak naprawdę ma na celu to spotkanie...
Przyjaciele pokiwali głową, opuściło ich nerwowe napięcie.
Pani z Jeziora podeszła do Julay i ujęła ją za dłonie. Po chwili ciszy odezwała się, głosem który onieśmielał:
- Tak, zdecydowanie wyczuwam u ciebie naszą krew. Twoje serce bije szybciej niż u zwykłego śmiertelnika. Proszę, pokaż mi co potrafisz.
Dziewczyna utworzyła niebieski płomień nad wnętrzem swojej dłoni. Powoli, z rozwagą zaczęłą go powiększać. Ogień rozrastając się podzielił się na części i powędrował w stronę tafli wody - utworzył zjawiskowe, płonące kwiaty. Cudowny pokaz skończył się, gdy ostatni kwiat wypłynął za pole widzenia.
- Już wiesz, że twoim żywiołem jest ogień. Gdzieś w głębi ciebie płonie żywo - musisz uważać, by nikogo tym ogniem nie poparzyć. Mówiąc szczerze, nie mogę ci obiecać, że na Avalonie będziesz szczęśliwa. Twoje człowieczeństwo bardzo w tobie dominuje - wielka, gorąca jak ogień potrzeba by żyć wśród ludzi. Proszę nie zrozum mnie źle - to ty musisz zadecydować, gdzie chcesz szukać swojego miejsca. Ale pamiętaj o tym, że tutaj zawsze znajdziesz schronienie - przyjmiemy cię do siebie i pomożemy jak tylko będziemy w stanie. Uważaj jednak, żebyśmy nie byli zmuszeni leczyć twoich poparzeń.
Następnie podeszła do Lukiego.
- A ty co mi pokażesz chłopcze?
- Nie mam nic.
Zamilkła zaskoczona. Ujęła jego nadgarstek.
- Ty też stąd pochodzisz - tak jak wszyscy nieśmiertelni. Nie czujesz tego.
- Ja...- załamał się głos - nie wiem. Nie czuję, żeby ta magia była ważną częścią mnie.
- To nie jest też takie dziwne jak ci się wydaje. Wszystkie elfy mają magiczne moce, ale przecież nie wszystkie są magami. Myślę, że w twoim wypadku chodzi o inne powołanie. Czy masz może pojęcie, kim naprawdę chcesz być?
- Nie myślałem o tym. Od kiedy się dowiedziałem, że posiadam magię, od kiedy  wcielono mnie w szeregi Strażników... Ech, od tamtej pory nie rozważałem innej przyszłości.
Kobieta zamyśliła się i powędrowała wzrokiem w przestrzeń. Po krótkiej chwili wyjęła coś ze swoich szat. To był mały pojemniczek, w jego środku znajdował się srebrny pył. Pani ujęła trochę w dłonie po czym uczyniła na twarzy Lukiego kilka niewyraźnych znaków.
Wszyscy obserwowali tą scenę zaciekawieni.
- Dostałeś moje błogosławieństwo. Nie umiem powiedzieć, w jaki sposób wpłynie to na twoją przyszłość. O tym przekonasz się sam.
Chłopak skinął głową z wdzięcznością.
Pani z Jeziora przeszła obejrzeć Dantego. Ujęła go za dłonie, lecz z dziwnym błyskiem w oku zaraz je wypuściła.
-Myślę, że wszystko, co mogę ci powiedzieć... to wszytko już wiesz. Nie pomogę ci z tym. Lecz jeśli jesteś ciekaw - owszem, również w twoich żyłach płynie nasza magia.
Z obecnych pozostała tylko Emily. Poczuła na sobie przenikliwe spojrzenia. Słońce już zaszło. Ostatnie promienie już dawno umarły w mroku.
- Erestor miał rację - oznajmiła Pani z Jeziora, gdy usiadła obok dziewczyny.
- W jakim sensie?
- Jesteś czystej krwi elfem. I nie mam pojęcia, dlaczego przyjeżdżasz do nas z tak daleka. Co cię tam sprowadziło? Ale nie ważne - już się tego nie dowiemy. Muszę wam wszystkim coś oznajmić.
Popatrzyli na nią pytająco.
- Po pierwsze: jesteś nieśmiertelna. Po drugie: cała wasza trójka również.
...
- I co... to tutaj?
- Zastanów się. Nie ma odwrotu.
- Ja chcę tylko być tym, kim się czuję.
Emily przybliżyła się do powierzchni wody. Ona, Luki i Erestor znajdywali się we wnętrzu wygasłego wulkanu. Nad nimi widniało tajemnicze oblicze księżyca. Oświetlał ich postacie swym blaskiem, kąpał w miękkim świetle nocy.
Luki podał jej rękę.
- Nie wymagam tego od ciebie. Nie chcę, żebyś to robił. A co, jeśli...
- Spokojnie. Nie jestem zmienny w uczuciach. Pamiętaj - dostałem błogosławieństwo od Pani z Jeziora. To znaczy, że podejmuję dobrą decyzję. Jestem tego pewien - oznajmił i pocałował swoją miłość.
- Zanurzcie swoje dłonie w wodzie - poradził Erestor - I nie bójcie się. Zawsze będziecie naszą rodziną, niezależnie od decyzji, którą podjęliście.
Chwycili się więc za dłonie i zanurzyli je w zimnej wodzie. Cała ich moc, wizualizując się jako światło zniknęła wraz z odpływem. Cała moc, której się bali, która nie była ich częścią i napełniała ich lękiem. Szczęśliwi zaczęli się śmiać.
- To teraz razem w naszą nieśmiertelność.
- Ukształtujemy ją tak, jak będziemy chcieli. Pracą własnych rąk.
- Dobrze, że cię mam.
- Już na zawsze - zapewnił Luki, po czym pochwycił ją w ramiona.
....
Dante obserwował jak trójka jego podopiecznych wypływa łódką. Postanowili wrócić do zamku. Julay planowała skończyć szkolenie na Strażniczkę. Luki i Emily zaś chcieli zaciągnąć się do armii - oboje byli wspaniałymi wojownikami i właśnie z tym chcieli wiązać swoją przyszłość.
Pani z Jeziora podeszła do niego, gdy stał nad brzegiem zapatrzony w horyzont.
 -Dlaczego? - zapytała - Dlaczego nie zawalczyłeś o osobę, którą nadal kochasz? Dlaczego pozwoliłeś im odejść, tak młodym i niedoświadczonym? Dlaczego zdecydowałeś się pozostać tutaj?
- Muszę pozwolić im żyć tak, jak chcą. Emily nie byłaby ze mną szczęśliwa, nigdy. Jeśli kogoś kochamy, to musimy pozwolić mu odejść. A ja... nie mam planów na siebie. Nie teraz. Wiem tylko, że będę wyczekać tutaj na czas, gdy wrócą po pomoc. Wtedy chcę tu być.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Na koniec chciałam podziękować wszystkim, którzy dotrwali ze mną do końca tego opowiadania. Jak możecie się domyślić jest to ostatni rozdział "Zbuntowanej". Czy jestem zadowolona? Hm, wreszcie skończyłam coś oprócz 15 lat ;)
Nie oznacza to, że kończę pisać tego bloga! Absolutnie. Niedługo dam zapowiedź nowego opka. Wizualnie pewnie też się tu zmieni.
To jeszcze raz: dziękuję za ponad 3 tys. wyświetleń (!) i 120 komentarzy! Oraz za to, że daliście mi tym motywację, bym ciągle się w pisaniu rozwijała.
Do poczytania!


poniedziałek, 19 stycznia 2015

"Zbuntowana" Rozdział 16

Przyjaciele siedzieli blisko kominka, każdy z kuflem ciepłego piwa w ręce.
Takich rzeczy nie da się słuchać na trzeźwo.
-Ja... - zająknęła się Julay - chyba nie do końca rozumiem.
Emily spojrzała na Lukiego i Dantego. Oboje wyglądali na równie zdezorientowanych.
-Po prostu to brzmi tak  niewiarygodnie, że ciężko w to uwierzyć. Że niby w naszych żyłach płynie...
-...elficka krew? Owszem. - potwierdził jej domniemania Erestor, bo tak właśnie nazywał się ich gospodarz.
Siedzieli w ciężkiej ciszy. Nikt się nie odzywał, bo nie wiedzieli, jak mieliby skomentować te nowiny.
-Aleproszęwas, pomyślcie jak inaczej tłumaczyliście sobie posiadanie władzy nad żywiołami? Nie jest to cecha ludzka. Każdy z was ma w sobie trochę elfickiej krwi. Do jednej jednak osoby mam wątpliwości.
Jego wzrok spoczął na Emily. Zarumieniła się.
-AHA. Czyli wszyscy super, ekstra, znaleźli swoją rodzinkę, ciotki po kądzieli, a ze mnie taki wypierdek genetyczny, tak?
-Nie zupełnie o to mi chodziło. - uśmiechnał się, a reszta parsknęła. - Zauważyłem, że jako jedyna nie władasz tylko jednym żywiołem. TO jest cecha elfów. Czystej krwi. Ale ja nie jestem ekspertem. Gdy dotrzemy do Avalonu Pani  z Jeziora to osądzi.
-Co osądzi?! Czy jestem elfem? Pogieło cię?
Dante westchnął. Tak bardzo w jej stylu.
...
-Julay.
-Co?
-Mam skośne uszyyyy? - spytała Emily, gdy wieczorem leżały już w udostępnionej imsypialni.
-Nie.
-Ale mogę być elfeeeemmm.
-Nadal nie. - westchnęła - zresztą Erestor jest elfem i nie ma skośnych uszu.
Przyjaciółka skrzywiła się zawiedzona.
To dopiero byłby stajl.
Nagle usłyszały pukanie do drzwi.
-Proszę!
-Dziękuję! - odpowiedział jej Luki jednocześnie przymykając  za sobą drzwi.
- HA HA HA.
-No nic. Nie wiem jak wam, ale mnie się to wydaje mocno pogrzane i podejrzane. - stwierdził składając dłonie w wieżyczkę i siadając po turecku koło łóżka Julay, naprzeciw Emily.
Ta ostatnia właśnie liczyła plamy na suficie.
Dziewięćdziesiąt osiem, dziewięćdziesiąt dziewięć...
Luki złapał ją za stopę i potrząsnął. Spojrzał na nią pytająco, jednocześnie unosząc brew.
- Może to członkowie Yakuzy? Japończycy zawsze byli dziwni, jedli surowe rzeczy itd. No co? Moim zdaniem to prawdopodobne.
-Nie zawsze w grę wchodzi mafia! - zaprotestowała Julay.
-Ty masz swój własny światopogląd - odfuknęła.
Wszyscy w końcu pogrążyli się w swoich własnych myślach. A co, jeśli to była prawda? Jeśli na prawdę byli w jakiejś części elfami? Wiele by to wyjaśniało. W Akademii uczyli ich co prawda, jak korzystać z mocy, ale nikt im nie wyjaśnił, skąd się one wzięły - dlaczego mają je oni, a inni nie. Emily tłumaczyło by to, co się stało z jej rodzicami. Oraz to, kim byli naprawdę....
 Emily usłyszała chrapanie Julay. Luki się nie odzywał, więc zakładała, że śpi. Cicho postawiła stopy na podłodze i skierowała się w stronę wyjścia.
Ruszyła cicho korytarzem. Puste, kamienne ściany osaczały ją, a od gołych stóp szybko uciekało ciepło. Zaczęła się trząść z zimna. Wchodziła stopniami w górę, kierowała swe stopy na wieże. Nie wiedziała, co kazało jej tam iść. Chyba po prostu pragnęła zobaczyć niebo. I gwiazdy.
-Umiesz nazywać konstelacje? - usłyszała głos za swoimi plecami. O mało się nie przewróciła.
To był Luki. Zakradał się tak cicho, że nie zauważyła go.
-Z każdym dniem przerażasz mnie coraz bardziej, wiesz? -powiedziała dziewczyna - Nie wiedziałam, że umiesz tak bezgłośnie chodzić.
-Po prostu byłaś tak zamyślona, że zapomiałaśo bożym świecie.
Uśmiechnął się uroczo. Emily coś chwyciło za serce. Kochała ten uśmiech. Nikt nie miał podobnego.
Z Lukim nigdy nie czuła się jak z Dante. W pozytywnym sensie. Przy straszym mężczyżnie zawsze była spięta, zastanawiała się, czy sie nie wygłupi. Imponował jej, ale nigdy tak naprawdę go nie poznała. Pozostał dla niej tajemnicą.
Z Lukim było inaczej. Rozumiał ją, a ona rozumiała jego. Nie czuła przy nim tego nerwowego podniecenia, ale coś ważniejszego... czuła się przy nim szczęśliwa. Czy właśnie na tym polega miłość? Coś jej podpowiadało, że tak.
Pierwszy raz nie umiała odczytać jego myśli. Zaczął jej tłumaczyć różne konstelacje, a ona słucha go z uwagą.
-To jest moja ulubiona gwiazda. - pokazał palcem na wielką i jasną gwiazdę - Syriusz.
-Dlaczego ta?
-Przypomina mi, że zawsze jestem pod tym samym niebem.
Spojrzeli sobie w oczy, z tym samym porozumieniem dusz co zwykle.
Jego usta były takie nieśmiałe.
Kochała te usta. Jedyne na świecie. I żadne inne już nie miały znaczenia.

niedziela, 18 stycznia 2015

"Zbuntowana" Rozdział 15

Zamek Karbonek

Comyturobimy?!? Cotonamiłośćmojąwłasnąibezwarunkowąmabyć?!?

W sumie, to była pierwsza myśl, która przyszła Emily do głowy, gdy wreszcie dotarli na miejsce. Może to spostrzeżenie nie było ani romantyczne, ani nastrojowe, ale za to bardzo prawdziwe. Bo Emily była realistką. Oprócz dni, w których miała doła, albo tych, w których budził ją zapach smażonego bekonu i mydła (tych dobrych). A tak na ogół, to była realistką.

-Super, z jednego zamku uciekamy do drugiego, tak? To ma sens- stwierdził Luki, przybierając pseudointeligentny wyraz twarzy.

Zamek to może było trochę za dużo powiedziane.  Bardziej wartownia. Bez żadnej flagi... Nie oznakowana...

Wolna amerykanka, c'nie?

Zbudowany z wielkich, szarych głazów, z małymi okienkami i masywnymi wrotami, przy których postawiono wieże strażnicze - zamek był raczej, no.... powiedzmy że mało przytulny i zachęcający. Nie było czuć ciepła domowego ogniska, jak to się mówi. Co prawda, na wieżach strażnicy grali w kości zamiast trzymać łuki w pogotowiu, ale to był ten mniej istotny szczegół.

-No to powtórzmy: jesteśmy grupką samouków, szukamy zatrudnienia. ..-zaczęła Julay.

-Walczymy, chronimy, a w razie potrzeby rabujemy. - Dokończyła Emily.

-Nie! O rabowaniu nie było mowy! - zaprotestował ich (były) nauczyciel.

-Ćśś... kto by się przejmował takimi niuansami.

Wartownicy wreszcie zauważyli grupkę uzbrojonych ludzi nadjeżdżających w stronę twierdzy.

-Czego chcecie?-krzyknęli mając nadzieję, że zaraz będą mogli powrócić do przerwanej gry.

-Chcemy się widzieć z panem tego zamku!

Mężczyźni popatrzyli po sobie. Nie byli do końca pewni jak zareagować. Najbystrzejszy z nich zbiegł na dół, i otworzył w drzwiach klapkę na oczy. Możecie wejść, ale rekwirujemy wam broń. A konie zostawiacie w stajni. Połóżcie noże na ziemi.

Gdy wykonali to polecenie, otworzył im drzwi i burknął, trochę zniechęcony:

-Witamy w Karbonku.

...

Młodzi rozglądali się z zaciekawieniem wokoło. Do tej pory znali tylko własny zamek, a właściwie tylko jego część. Ten był inny- brak w nim było ozdób, ściany były gołe a meble z surowego drewna- ledwie ociosane.

Po zwiedzeniu tych chłodnych korytarzy dotarli do równie nieprzyjemnej sali tronowej. W sumie, nie było czego tam oglądać- jak do tej pory, gołe ściany i kolumny, nieefektowny tron. Nie wiadomo jednak czemu, ale wyczuwało się tutaj dziwny, podniosły klimat. Pewnie za sprawą monarchy, który osobiście postanowił ich powitać.

-Witam na zamku Karbonek, towarzysze - w jego głosie słychać było wrodzoną elokwencję i charyzmę. Brak mu było tego zmanierowania, które znakowało królową, do której młodzieńcy przywykli.

Dante zlustrował mężczyznę wzrokiem. Zrobił na nim dobre wrażenie. Nie mógł jednak odrzucić od siebie przeczucia, że nie jest on kimś, kim się wydaje.

-Pewnie zastanawiacie się, dlaczego ten zamek jest taki...pusty. No cóż, prawda jest taka, że ja i moi ludzie jesteśmy tu tylko tymczasowo. Ale mówcie- czego potrzebujecie? Gościny? Jesteśmy w stanie ją wam zapewnić.

-Dziękujemy za tą hojność, panie, ale przybyliśmy tu w innej sprawie - odpowiedział Luki.

Król zmarszczył brwi i dał chłopakowi znak ręką, by kontynuował. Zamiast niego odezwała się jednak Julay.

-Szukamy zajęcia. Znaczy zatrudnienia. Nie jesteśmy jednak pewni, czy jako Strażnicy moglibyśmy się wam na coś przydać, skoro nie zostajecie tu na stałe.

-Strażnicy powiadasz? Cóż, myślę, że jednak moglibyście się nam na coś przydać. Ale najpierw musiałbym zobaczyć, jakimi dysponujecie zdolnościami.

Przyjaciele spojrzeli po sobie, po czym zgodnie pokiwali głowami.

...

Zaciekawieni wartownicy i zamkowa służba rozpanoszyła się wokół głównego placu, gdzie dziwni przybysze mieli zaprezentować swe zdolności.

Najpierw rozstawili sobie prowizoryczne tarcze, w które celowali nożami, strzałami czy bełtami. Każdy rzut był bezbłędny, zabójczo precyzyjny.

Potem zrobili kilka pokazów walki na miecze i sztylety.

Gawiedź była już mocno zainteresowana. Zrobiły na niej wrażenie występy przybyszów, które zresztą wyglądały bardzo efektownie.

Skoro Bozia nie obdarzyła mnie urodą, to muszę na siebie zwracać uwagę w inny sposób.

Podpalając, zabijając, ćwiartując.

I niech ktoś mi jeszcze zarzuci, że jestem niedelikatna!


Nieco już zgrzani, bo dawali z siebie wszystko popatrzyli po sobie, by upewnić się, że wszystko pamiętają.

-Przedstawienie czas zacząć - mruknęła pod nosem Emily, a potem na jej wargach zagrał sprytny uśmieszek.

I się zaczęło. Julay zarzuciła ognistym biczem w stronę Lukiego. Ten odparował jej cios takim samym biczem wody. Syknęły gaszone płomienie. A ci się dopiero rozkręcali.

Dante spojrzał na ich gospodarza. Dostrzegł błysk w jego oczach. Błysk...zadowolenia? Zaintrygowania? Na pewno nie był tak zszokowany, jak większość wokoło. Nie tak bardzo zdziwiony, jak być powinien.

Więc musiał coś wiedzieć. Tylko co dokładnie?

Gdy dwójka przyjaciół skończyła swoje przedstawienie przed zaszokowaną publicznością, na plac wyszli Dante i Emily.

-Tak, jak planowaliśmy- powiedział spokojnie.

Zebrał w sobie całą energię i tupiąc nogą w ziemię wywołał wielkie drganie, które o mało nie zwaliło dziewczyny z nóg. Ta jednak uniosła się na wytworzonej przez siebie fali powietrza, a wolną ręką posłała ciąg ognistych sztyletów w stronę przyjaciela.

Uchronił się przed nimi kamienną ścianą. Mieli przed sobą jeszcze wiele zaplanowanych akcji, ale władca zamku unosząc dłoń rzekł:

-Chyba już przedstawiliście nam swoje umiejętności. Będzie nam bardzo miło, jeśli będziecie nas chronić w drodze do Avalonu. Cieszę się, że będę mógł wam pokazać, skąd się wywodzicie.

 

czwartek, 1 stycznia 2015

"Zbuntowana" Rozdział 14

Pomysł

Światło poranka przywróciło ich do żywych. Co prawda nie wszystkich, ale Julay bardzo skutecznie i efektownie obudziła Emily dźgając ją sztyletem w stopę.
-Ał! Nie zjadaj moich stóp!-zaprotestowała przerażona.
-O czym ty mówisz do cholery jasnej?!
-E...Nieważne. Nie decyduj się pochopnie na rozstrzyganie tego, co się kryje pod tą blond czupryną. Wielu już się pogubiło po drodze.
-Wstawaj i ogarniaj się. Dante i Luki niedługo wrócą.
Dziewczyna rozejrzała się szybko po chacie, w której nocowali. Rzeczywiście, męskiej części ich Drużyny Pierścienia ani widu, ani słuchu. Teraz, gdy zrobiło się widno, mogła się bliżej przyjrzeć miejscu, w którym się zatrzymali. Umeblowanie było bardzo skromne, jeśli nie powiedzieć, że szczątkowe. Dwa łóżka, na których urządziły się dziewczyny, palenisko w rogu, trzy krzesła przy zniszczonym, starym stole. Poza tym w chacie nie było praktycznie niczego. Chłopacy rozgościli się na podłodze- przygotowali sobie posłania z koców, które przezornie zabrali ze sobą podczas pakowania.
Tak czy siak wszyscy będziemy mieli pchły. Na dobrą sprawę nie muszę się już myć.
Dziewczyny zgodnie stwierdziły, że przydało by się ździebko uprzątnąć najbliższą przestrzeń i przygotować jakiś posiłek. 
-Chłopacy wyszli upolować drobną zwierzynę, albo ptactwo, jeśli jakieś znajdą. Więc nie wiem, kiedy (i czy w ogóle) wrócą- powiedziała Julay.
-Tak... A będzie jak zwykle. Bo widzisz Julay, mężczyźni- to są takie duże koty. Jak zgłodnieją, to wrócą. I nie licz na to, że przyniosą cokolwiek oprócz zdechłej, zagryzionej myszy.
Przyjaciółka przewróciła oczami. W sumie, to spodziewała się takiej odpowiedzi.
Pół godziny później, Dante i Luki wrócili z tłustym, dorodnym królikiem i dwoma pardwami. Emily zachowała pełne godności milczenie.
Przygotowali wspólnie posiłek, po czym wyszli spożyć go pod gołym niebem. Okolica była urokliwa. Jak z Kubusia Puchatka czy Teletubisiów. Tylko hefalumpów brakowało. Chatka została umiejscowiona na niewysokim pagórku. Z niej rozlegał się widok na połacie liściastych drzew i zielonych polan. Emily szła o zakład, że były pełne dorodnej, dzikiej zwierzyny. Z pewnością upolowałaby coś lepszego. Hefalumpy poszłyby na pierwszy ogień.
-Musimy się zastanowić-zaczął Loki- co dalej ze sobą zrobimy. Mamy jakiś plan?
-Jak zauważyłeś, na razie nie. Musimy go wymyślić-odpowiedziała mu Julay.
Emily oparła się o drewnianą ścianę i rozciągnęła się jak kot.
-To jesteśmy w czarnej dupie-powiedziała wesołym, nieco sarkastycznym tonem Emily.
-Niekoniecznie- odparł zupełnie spokojny Dante.
Nastolatkowie popatrzyli na niego zaintrygowani. Ich zapalczywe, młode usposobienia nie miały w zwyczaju rozpatrywać rzeczy na trzeźwo, rozstrzygać wad i zalet podawanych pomysłów. Trudno się więc dziwić, że słuchali zafascynowani.
-Jesteście młodzi, to fakt, ja zresztą też nie mam doświadczenia. Ale...jesteście w pewien sposób uzdolnionymi wojownikami. Nie przeszliście szkolenia do końca, prawda. Chcąc być sprawiedliwym, nie mogę wam jednak odmówić ogromnego potencjału i tego, że jesteście bardzo utalentowani. Każdy na swój sposób-popatrzył na nich kolejno- Ty Julay, świetnie opanowałaś swój żywioł, ogień. Obserwowałem cię podczas treningu i radziłaś sobie doskonale. Jesteś bardzo uzdolnionym magiem- dziewczyna uśmiechnęła się skromnie na ten komplement.- Ty Luki jesteś bardzo inteligenty i masz błyskotliwy, analityczny umysł. Idę o głowę, że najlepszy byłeś w logicznych zadaniach- planowaniu strategii, rozwiązywaniu złożonych zagadnień. Myślisz, że to jest mniej ważne od siły fizycznej? Nie-chłopak zareagował tylko skinieniem głowy. Z jego oczu można jednak było wyczytać zadowolenie z usłyszanej pochwały- A ty Emily- spojrzał jej prosto w oczy- jesteś wspaniałą wojowniczką. Myślę, że zdajesz sobie sprawę. 
-Oczywiście- przytaknęła bez wahania wyolbrzymionym tonem i jednocześnie wymownie zarzuciła włosami. Dante uśmiechnął się na ten gest. Umiał go odczytać- nie chodzi o to,  że dziewczyna była zadufana w sobie i brak jej było samokrytyki. Po prostu zdawała sobie sprawę z tego,  że tak właśnie może być przez ludzi postrzegana jej wiara we własne możliwości- która prawdopodobnie jak u każdego, młodego człowieka była bardziej chwiejna i krucha, niż z boku na to wygląda.
-Masz w sobie też talenty, których na razie nie dostrzegasz, a wręcz przed nimi uciekasz. Ale są one twoimi zaletami, pamiętaj o tym. A więc- odchrząknął- podsumowując: jesteśmy grupką młodych, niezobowiązanych niczym wojowników. Umiemy walczyć, myśleć i rozwijać moce, o których większość ludzi nie ma pojęcia- bo potencjał magiczny ma o wiele więcej ludzi, niż jest tych, którzy o nim cokolwiek wiedzą. Wiecie, co wam powiem?-uśmiechnął się sprytnie- Na takich ludzi jak my jest zapotrzebowanie.



Obserwatorzy