środa, 24 września 2014

"Zbuntowana" Rozdział 12

Rozkwit

Nadszedł dzień sądu ostatecznego. Dzisiaj miał być wielka biba, balety lub dla tych bardziej pruderyjnych- bal. Jedna wydra, czyż nie? W główce Emily sączyły się różne scenariusze. Najbardziej prawdopodobnie było, że jak ją zobaczą to padną z zachwytu. A jak nie to padną z innego powodu. Mimo jej własnego egoistycznego nastawienia z pogardą obserwowała sikające w majtki koleżanki. Ona w przeciwieństwie do nich nie marzyła o koniku na białym jeźdźcu, czy cuś.  No, przynajmniej nie na trzeźwo. Procenty zmieniają światopogląd, prawda?
Rano, całe dormitorium- tak, nauczyła się tak długiego słowa -a przynajmniej jego damska część wrzała z podniecenia, jakby właśnie dostarczono jakieś wyrzutnie, albo bynajmniej trochę białej broni. Ewentualnie szubienice.
Ech, marzenia.
Ale nie. Chodziło tylko o to, w co się ubiorą. Ponieważ Mily i Julay dawno się już tym zajęły i obgadały, nie latały teraz jak szopy z zapaleniem pęcherza. Przyjaciółka i Luki siedzieli więc w biblio-cośtam (nie byłoby w dobrym guście wymagać od niej zapamiętania zbyt dużej ilości nowych słów) i uczyli się do egzaminu zapowiedzianego na wstępne zaliczenie. Tak panie i panowie, mimo wszystkich zapewnień, że są przyszłością narodu, fajnymi odznaczkami adepta na strażnika będą mogli pochwalić się dopiero po pierwszym egzaminie. Było coś jeszcze, co mieli zaliczyć, ale Mily nie chciała o tym na razie myśleć. Nie, nie chodziło o strażniczkę Janie.
Świat jednak sprzeciwił się przeciwko niej. W kolejnym odruchu buntu, gdy zrezygnowała z towarzyszenia przyjaciołom w kujonieniu postanowiła się poszlajać po zamku. W drodze na błonia zauważyła grupkę pozerów szpanujących przy jeziorku- postanowili pochwalić się umiejętnościami tworzenia fal i mgły.
-Frajerstwo- warknęła, tak żeby usłyszeli.
Obejrzeli się na nią uśmiechnięci.
-A ty co? Taka harda na ćwiczeniach, a w magii to już nic nie pokażesz, co? Mówiłem wam, że jest cienka.
I w tym momencie rozpoznała grupkę siedzącą nad tą przerośniętą kałużą. To adepci przydzieleni jej do szkolenia na zajęciach. W tym momencie przeklęła Dantego w myślach.
Mógł mi tego oszczędzić.
Pozerstwo wybuchło gromkim śmiechem. Nie szło im za dobrze na zajęciach ze Sztuk Walki, ale trzeba było przyznać- na Magicznym Kształceniu nigdy nie pokazała swoich "umiejętności". Była to taryfa ulgowa u wykładowców znających jej sytuacje.
-Przykro mi. Nie wiesz jak bardzo mnie boli, że nie mogę dołączyć do waszej samoczynnej sauny. Chociaż, mówiąc szczerze i tak nie pachnie tu za ładnie- odparła, po czym z uśmiechem opętanej dewotki podjęła próbę odejścia. Usłyszała jednak śmiechy zdradzające zamiar głupiego żartu. Nie przejęła się.
Nagle, jakby znikąd prąd powietrza ściął ją z nóg. Wylądowała prosto w kałuży, której istnienia wcześniej nie zanotowała.
Szybko odnalazła wzrokiem naczelnego błazna.
Madelyn.
Gdy próbowała się podnieść powitała ją kolejna salwa końskiego rrzenia.
-Osły! Jeszcze trochę i zastanowię się czy nie mam ochoty na salami! Wiecie co potrafię... a nie w sumie jeszcze nie wiecie- powiedziała z wyczuwalną groźbą w głosie. Kilka matołków, w tym ten frajerro Damian nie odpuścili sobie, podeszli i nie zaniechali kpin. Wstała więc, otrzepując błoto z włosów prosto na nich.
Każdy inny poczułby się upokorzony, a już na pewno wszystkie urocze dzierlatki, które płonąc rumieńcem uciekłyby komplementować swoje nieszczęście.
No, wszystkie prócz Emily.
Ona była, lekko mówiąc podminowana.
Zwróciła uwagę na jezioro. Było zaszlamione i odrażające, poniekąd dlatego, że zaradnym kucharkom nie chciało się wylewać pomyj gdzie indziej. Jaka płaca taka praca...
I zupełnie nieświadomie, zebrała w sobie całą energię i koncentrację. Słonce na niebie przesłoniła chmurka, po czym w stylu dobrych lat Bollywood całe towarzystwo, oprócz naczelnej ubłoconej wiedźmy zostało zepchnięte nagłym podmuchem do jeziora. Lekko zszokowana oglądała, jak wpadają tam z karpikiem na twarzy. Nie, żeby to nie było epicko-zarąbiste. Tylko trochę niespodziewane.  Po wszystkim słonce znów pokazało swoją radosną gębkę, a ptaszki per wrony znów zaczęły uroczo świergotać.
-Tak! Jestem taka cienka!- wykrzyknęła w ich kierunku, jednocześnie odnotowując, że bryza ładnie oczyściła ją z błota.
Niemal jak maseczka.
Z zamku podążał w ich kierunku, niczym Zorro na panoramie nieba, Dante. Tak, tylko jego tu brakowało. Liczyła już na zjebki. Ostatnio zachowywał się beznadziejnie i dziadowsko.
Wyglądał na lekko zszokowanego sytuacją.
-Co tu się stało?- zapytał całkiem niewinnie, lecz Mily mogłaby przysiąc że usłyszała ten ton w jego głosie. Iskierki rozbawienia.
Spojrzała na wyczołgujących się z bagna nastolatków.
-A co miało się stać? Urządzili sobie na własną rękę kąpielisko- nie widzę sprzeczności.
Na krótką chwilę zapadło milczenie. Dziewczyna prawie słyszała te mechanizmy podejmowanej decyzji.
-Tak, ja również nie widzę sprzeczności. Szukałem cię.
-Zaszczyt, nie ma co. Mam kogoś pobić, czy tym razem ja dostanę zjebki?
-Hm, bardziej chciałem się o coś spytać.
Lekko się zarumienił. Kurczę no, jaki pantofel.
-Wal jak w pieniek.
Westchnął.
-Nigdy nie ułatwiasz, co? No dobrze: będziesz mi towarzyszyć na balu?
-Zastanowię się. Muszę spytać o zdanie setkę moich kotów. A nie czekaj, już sto dwanaście.
Zapadła pełna napięcia cisza. Po czym oboje parsknęli śmiechem.
-Dawno nie słyszałam jak się śmiejesz.
Zmarszczył czoło.
-Przepraszam. W ostatnim czasie musiałem podjąć sporo decyzji. Będziemy musieli o tym pogadać, ale dopiero jutro. To jak, zaszczyci mnie piękna pani swoim towarzystwem?- spytał, zdejmując wyimaginowany kapelusz i całując ją w dłoń.
-No, pewnie tak. Ale gdzie ta piękna pani jest?
-Czyli o siódmej przed salą.
Przytaknęła.
-Do zobaczenia.
Posłała mu buziaczki po czym uśmiechnęła się jak idiotka.
Cóż, czasem trzeba się przystosować-w każdym tego słowa znaczeniu.
Może jednak znajdę swojego konia na białym jeźdźcu?

poniedziałek, 15 września 2014

"Morfina"

-Kim jesteś?
-Nie wiem. Albo odtrącam prawdę, która mnie pożera.
-Po co tu jesteśmy?
-Wszystko jest wyborem ludzkim.
-Czyli Bóg nie istnieje.
-Musi. Bo żeby podejmować decyzję musisz mieć własną wole.
-Tak, moją świadomość. Do czego zmierzasz?
-A skąd ją masz?
-Wiesz, że postanowiłem umrzeć.
-A ktoś postanowił, że będziesz żyć.
-Życie plus śmierć równa się śmierć.
-Owszem. I dobrze, że postanowiłeś umrzeć, mimo to, że i tak życie zdecydowałoby za ciebie.
-Skoro Bóg jest miłością, czemu pośle mnie do piekła?
-Żebyś nie cierpiał. Piekło jest azylem.
-Jak to? A umęczone dusze?
-Mieli wolną wolę i wybrali piekło. Bóg skrzywdziłby ich, zmieniając ich postanowienie. Ostrzegał, że umrą, a wybrali.
-Ale skądś musi się brać to cierpienie. Czyż nie On je zesłał?
-Nie. Cierpią, bo są daleko, oddzielone.
-Oddzielone od czego?
-Od miłości.
-A inne wątpliwości? Inne grzechy?
-Czyż grzechu nie kształtuje twoje sumienie? Ty go tworzysz, twoje wnętrze.
-Czuje się tchórzem.
-Wcale nim nie jesteś.
-Ale wybrałem śmierć, bo jest mniej straszna...
-Rozmawiasz ze mną. Twoja odwaga wydała cichy jęk, wołając o łaskę.
-Dasz mi ją?
-Nie ja. Nie mam takiej możliwości, nie zraniłeś mnie. Nie mogę ci więc przebaczyć.
-Więc kto?
-Ty sam. Krzywdzisz siebie bardziej, niż kogokolwiek. Czyż nie czujesz ognia, który cię wypala?
-Tak! Cierpię! Jak mogę to zatrzymać?!
-Nie dam ci odpowiedzi.
-Jesteś okrutny.
-Jestem tobie równy. Okrucieństwo jest częścią naszej natury, z którym możemy walczyć.
-Wygramy?
-Ciągle wygrywamy.
-Dużo od ciebie dostałem.
-Daj mi więc coś od siebie. Wytłumacz mi, co otrzymałeś.
-Przeszczep mądrości.
-Nie zgasił twojego ognia.
-Nie, ale zadziałał jak morfina.
-Czyli uzależnił?
-Tak. Znajdywane odpowiedzi jest narkotykiem.

środa, 3 września 2014

"Gdyby nie Potter..."



I

Ruda sówka płomykówka, wielkości małego kotka rozsiadła się na parapecie. Miała do dostarczenia przesyłkę. Zostawiła więc kopertę i zapukała w okno. Misja została wypełniona.

Magda Macmarry, pulchna, niepozorna kobieta w średnim wieku, śpiąc spokojnie nie zdawała sobie sprawy, że jej największe marzenie właśnie się spełniło.

Albowiem Magda była osobą złośliwą, niecierpliwą i sztywną. Za największą rozrywkę uznawała uprzykrzanie życia swoim uczniom, dzieciom chodzącym do szkoły podstawowej. A także rozpieszczanie swojej córki, Zyty, która uroczą osobowość odziedziczyła po mamie i którą ukształtowało obserwowanie poczynań rodzicielki. Dziewczynka miała bowiem też na kim ćwiczyć: na swojej przybranej siostrze. Stało się to za sprawą genialnego pomysłu Pani Macmarry, która wymyśliła kiedyś cudowny sposób na dorobienie sobie do marnej pensji nauczyciela. Postanowiła ona adoptować dziewczynkę, licząc przy okazji na duży zasiłek od państwa. Ponieważ miała wtyki w domu adopcyjnym, to mimo iż była samotną matką, dziewczynkę po swoje skrzydła dostała.

Biedna Liliana Moore nie miała łatwego życia. Jedyne, co zostało jej po biologicznych rodzicach to imię i nazwisko, wpisane do aktu urodzenia. Chciałoby się napisać, że była zwyczajną dziewczynką, ale byłoby to nagięciem prawdy. Bowiem tej dziewczynce zdarzały się wyjątkowo nieszczęśliwe wypadki.

W trzeciej klasie, podczas kłótni z trzema dręczącymi ją dziećmi spadły na nich lampy zawieszone na suficie. Lilianie nic się nie stało, w przeciwieństwie do jej prześladowców. Dyrektor nie uwierzył dziewczynce opowiadającej, że był to zbieg wydarzeń. Podsumowując, jej sytuacja miała się gorzej, niż jej szkolnych kolegów w gipsie.

Podczas zabawy na podwórku, gdy niejaka Hilary, zwana Mocną Ręką, ze względu na swój status podwórkowego postrachu zaczęła napuszczać inne dzieci na Lile, tak zakleiła sobie włosy gumą do żucia, że rodzice musieli obciąć swojej pociesze prawie całe włosy i część brwi. Dostała potem przezwisko Łysol, za co nie była naszej bohaterce szczególnie wdzięczna.

Nawet w pozornie szczęśliwych momentach obecność Lilki zakłócała harmonię wydarzenia. Na 9 urodzinach jej przybranej siostry, w momencie zdmuchiwania świeczek, wśród ogólnej radości koleżanek Zyty, piłka wybiła szybę i uderzyła solenizantkę prosto w głowę powodując epicki upadek na tort, który rozbryzgał się po wszystkich ścianach. Liliana siedziała kilka metrów dalej, koło prezentów siostry, gdyż została oddelegowana od zabaw na przyjęciu do pilnowania ich. Zyta i Pani Macmarry mimo to i tak jednogłośnie stwierdziły, iż była to bezdyskusyjnie jej wina.

Wspaniałomyślna matka nigdy nie poinformowała dziewczynek, o tym, że nie są prawdziwymi siostrami, jednak każdy postronny obserwator dostrzegłby to, bez zbędnej analizy. Nikt nawet widząc dziewczynki koło siebie, nie podejrzewałby ich o pokrewieństwo. Nie chodziło tylko o wygląd, który w gruncie rzeczy i tak bardzo je różnił. Zyta nie była nawet dziewczynką pulchną, była po prostu duża, w pełnym tego słowa znaczeniu. Nie miała ona szyi, ani nie było jej widać knykci u rąk, co u czternastolatki było już mocno niepokojące. Jej włosy miały mysią barwę, a oczka były tak małe, że nikt nawet nie trudził się w zgadywanie, jaki miały kolor.

Liliana była jej całkowitym przeciwieństwem. Była bladą, wysoką i szczupłą blondynką. Jej oczy były niesamowicie błękitne, a usta kształtne jak mała wisienka. Pewnie uznano by ją za ładną, gdyby nie to, jak jej wdzięk był usilnie maskowany. Pani Macmarry nie trudziła się kupowaniem dla niej ubrań w odpowiadającym jej rozmiarze. Nie zamierzała tracić pieniędzy z zasiłku, który na dziewczynkę dostawała. Mała nosiła więc za duże, wyglądające na niej jak namiot ubrania po siostrze, która mimo iż była tylko rok starsza, dawno z tych ubrań wyrosła. I to raczej nie wzdłuż, tylko wszerz.

Dzieci w szkole dokuczały Lilce. I to z powodu serii niefortunnych wydarzeń, które przytrafiały się jej w dużym na tężeniu, i ze względu na to, że miała bardzo biedną prezencję, a rzeczy zawsze zużyte.

Nie wiodła ona szczęśliwego żywota. Nigdy nie okazano jej matczynego ciepła. Często po nocach, gdy spała na wytartej kanapie w salonie marzyła o tym, że kiedyś odnajdzie ją jej ojciec i zabierze od oschłej matki. Miała wrażenie, że jej rodzicielka marzy tylko o tym, by zniknęła. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że miała rację.

Wkrótce marzenie obu tych osób urzeczywistniło się, z mniejszą bądź większą dokładnością.

II

-Co to jest, do cholery jasnej! Liliano!- tym wrzaskiem powitała dziewczynkę macocha następnego, niezwykłego poranka.


-Tak mamciu?

-Nie mamciuj mi tutaj smarkulo! Masz się natychmiast wytłumaczyć, co to ma być! - wykrzyczała je w twarz, trzymając w ręce list wyglądający bardzo poważnie. Był napisany na odświętnym papierze, z pieczęcią.

Lilka nie miała pojęcia, czym ty razem przewiniła, ale czuła już w kościach, że będą kłopoty.

-Mogę zobaczyć, co to jest?

-Nie rób sobie ze mnie żartów! Wiem, że ty to podrzuciłaś pod drzwi!

-Może to kartka urodzinowa dla mnie?

-Ktoś miałby ci wysyłać laurkę? Nawet ja nie pamiętałam o twoich urodzinach. Zresztą, ty i tak nie masz koleżanek.

Dziewczyna przełknęła to upokorzenie. Nie pierwsze i zapewne nie ostatnie.

-To co to jest, mamusiu?-spytała pokornie, kuląc głowę do ramion.

Z warknięciem godnym maciory rzuciła jej list pod nogi. Gdy go podniosła, ujrzała następującą treść:

Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart


SMCH

Drogi rodzicu!

W imieniu całej kadry nauczycielskiej Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart mam przyjemność pogratulować pani/panu, że państwa dziecko zostało przyjęte do naszej placówki. Wiążę się to z koniecznością przeniesienia pociechy do internatu będącego częścią naszej szkoły. Jest to rzecz bezdyskusyjnie potrzebna, by zadbać o przyszłość wszystkich młodych czarodziejek i czarodziejów.

Z wyrazami szacunku

Minister Magii, Janine Jaxson

W kopercie leżącej na stole znajdował się jeszcze wykaz podręczników i kolejna karteczka.


W związku z okolicznością, że dziecko zostało wychowane w mugolskim domu (w rodzinie nie czarodziejskiej) zaistniała potrzeba przedstawienia państwu pewnych informacji i wskazówek oraz pomocy w przygotowaniu dziecka do wyjazdu. Biorąc pod uwagę te potrzebę, jutro przyjedzie do państwa domu przedstawiciel ZC (Związku Czarodziejów), instytucji pomagającej między innymi naszej szkole, by sprostać postawionym wyżej wymaganiom.
„Mamka” była wściekła. Uznała sytuację za skrajnie niedorzeczną. Liliana nie miała natomiast najmniejszego pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Dziewczynkę zastanowiło, dlaczego jej opiekunka pomyślała właśnie o niej, a nie np. o Zycie.

Wtedy spojrzała na kopertę. Była zaadresowana bardzo dokładnie, na jej nazwisko! Znajdowała się tam nawet informacja, że śpi na kanapie.

Nic dziwnego, że podejrzaną o taki żart była właśnie ona. Zawsze wszystko było jej winą, mimo iż żadnego z kłopotów nie sprawiał specjalnie.

Jej urodziny zapowiadały się wspaniale. Nigdy tak naprawdę ich nie obchodziła, nie było przyjęcia ani prezentów, więc niczego innego się w tym roku nie spodziewała. Dziewczyna musiałaby być bardzo naiwna. Niewinna łza spłynęła jej po policzku. Robiąc śniadanie dla pozostałych domowników rozmyślała nad tym, jak cudownie by było, gdyby ten list był prawdziwy. Z zamyślenia wyrwało ją mlaskanie Zyty, pochylającej się nad wielgaśną michą słodzonych płatków, które w zwyczaju miała zalewać śmietanką. Taki kaprys.

Dzień ten był akurat sobotą, więc żadna nie musiała tego dnia iść do szkoły. Zyta zajęła się surfowaniem po necie, w czasie gdy Lilka zaczęła wypełniać długą listę swoich domowych obowiązków. Jak na złość, było ich czternaście. Po jednym na każdy rok życia.

Urabiała sobie ręce po łokcie do wieczora, nawet wtedy, gdy Zyta z mamą wyszły do galerii handlowej, wracając z torbami pełnymi swoich nowych ubrań.

Lilka przez cały dzień nie usłyszała nawet „Wszystkiego Najlepszego!”. Prawdę powiedziawszy, nie spodziewała się tego.

Gdy wreszcie padła do łóżka była już dwudziesta trzecia. Z niewyjaśnionych powodów, Lilka nie mogła zasnąć. Dręczyły ją niewypowiedziane słowa, cała litania którą chciałaby wykrzyczeć swojej kochającej rodzinie. Na tych gorzkich rozmyślaniach zleciała jej godzina. Dziewczyna wpatrywała się w stary zegar, który za minutę miał wybić północ. Pięćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt osiem, pięćdziesiąt dziewięć...

Drzwi otwarły się z głośnym hukiem.


III

Dziewczyna przestraszyła się nie na żarty. Do pokoju wkroczył mężczyzna.

-Cześć młoda- rzekł skrywając swoje podenerwowanie.

-Heeeej... znaczy, cześć. Stary.

-Lubię takie poczucie humoru- mrugnął do niej. Miał rude włosy, prawie dwa metry wzrostu i był jeszcze bledszy od niej, co było w sumie osiągnięciem.

-Co tam się dzieje, do jasnej ciasnej!- krzyczała pani Macmarry zbiegając po schodach, a tuż za nią wlekła się zaspana Zyta. Kobieta stanęła jak wryta dostrzegając mężczyznę stojącego w drzwiach.

Pisnęła kilka słów o policji, ale nie poruszyła się.

-Jak ja się cieszę, że już mogę cię stąd zabrać. Co prawda, polecono mi abym przyszedł około południa, ale skoro już prawnie mogę, nie chciałem czekać. Normalnie kazałbym ci się spakować, ale pewnie nie dostałaś od tej baby nic, co mogłabyś zabrać, więc... A, zapomniałbym.

Mężczyzna wyciągnął z kieszeni swojego czarnego, skórzanego płaszcza jakiś laminat. Podetknął go pod nos owej babie, by mogła przeczytać, z kim ma do czynienia, po czym wyciągnął rękę do Liliany.

-Idziesz? Wytłumaczę ci wszystko potem. Przykro mi, że to wszystko dzieje się taka na gwałt. Nawet ci się nie przedstawiłem. Jestem Mark. Zaufasz mi, Liliano?

Dziewczyna spojrzała w jego oczy. Dostrzegła skrytą troskę. Kiwnęła głową, bo nie stać jej było na nic więcej.

Wyszli więc na zewnątrz.

-Gdzie mnie zabierasz?

-Teraz? Do mojego mieszkania. Przenocujesz u mnie, a rano pójdziemy zaopatrzyć cię do szkoły.

-Do szkoły... Ale, rok szkolny zaczyna się za ponad dwa miesiące, zaprotestowała. Faktycznie, kalendarz wskazywał na koniec czerwca.

-No cóż, faktycznie jesteście na gorszej pozycji ale w czarodziejskim świecie wakacje zaczynają się w maju, a rok szkolny zaczyna się od pierwszego lipca. Przykro mi to mówić, ale z twoich wakacji nici.

-A mi nie jest przykro. Ani trochę. Ale...czy ty powiedziałeś w „czarodziejskim świecie”?

-Mała... to, w co wierzyłaś,nie jest prawdą. Istnieje jeszcze drugie społeczeństwo, o którym zwykli ludzie, mugole nie istnieją. A ty jesteś jego bardzo ważną częścią. Ale o tym porozmawiamy jutro. Teraz musimy się dostać do Londynu.

Lilka aż się zachłysnęła.

-Jak?!

Wytłumaczył jej istnienie magicznych przedmiotów, zwanych świstoklikami. Pozwalały one na teleportację w określone miejsca.

-Proszę, powiedz, że zwariowałam.

-Ok. Lilka, jesteś szaloną czarownicą.

Po czym złapali się świstokliku i teleportowali na obrzeża Londynu.

------------------------------------------------------------------------------------

Ogłoszenia parafialne.

Zmierzam rozwinąć jeden z ff HP, które tu umieściłam. Wybierając pokieruję się waszymi oszołomionymi racjami. Proszę, piszcie więc w komentarzach które rozwinięcie byście woleli krytykować.


"Zbuntowana" Rozdział 11

Trema

-No- zaczęła ambitnie Mily- nie sądziłam, że kiedyś to powiem, ale najwidoczniej masz na mnie zły wpływ.
-Będziesz miała bejbi?
-Musisz zawsze wyprzedzać fakty. Niestety, nie tym razem. Ale... nie mam się w co ubrać.
Julay prawie się zadławiła, gdyż była w trakcie smakowania podejrzanego kompotu. Zamkowe kucharki nie powiedziały im, z czego był. Kilka kotów ostatnio zniknęło, więc dziewczyny zrobiły się czujne.
-Dobra, ja też nie myślałam, że kiedyś to od ciebie usłyszę. No cóż, to musimy prosić o krótką przepustkę na zakupy.
-Albo znaleźć jakiegoś transa.
-Opcjonalnie.
-Hej laski. - mistrzem podrywu był Damien. Ten don juan, którego Em pokonała na pierwszej lekcji walki wręcz. Dziwiła się, że jeszcze do niej podchodził. Najwyraźniej, głupota przytłumiła instynkt samozachowawczy.
Uniesione brwi powitały go z otwartymi ramionami.
-No to, ten. Bal. Ty, ja?- spytał bezczelnie patrząc się na Emily.
-Tak i co jeszcze? Dzieci, praca, pole.
-Każdy orze jak może- dodała Julay, którą nagle natchnął duch poety.
-Czu mam się za to obrazić?
Przytaknęła.
-Y, to co?-spytał, po czym nie trudził się zamknięciem gęby.
Przykro. Bardzo przykro, że większość dziewczyn by się zgodziła. I kto tu myśli kroczem?! Trochę testosteronu, przytłumionego potem i już wariują. Jestem bardziej męska (i mocniej się pocę) niż on.
-Niesety, może mam i niskie wymagania, ale podstawą jest, żeby nie mówić wyłącznie monosylabami.
Spojrzał na nią dziwnym wzrokiem.
-Nie znasz tego słowa, prawda?...-westchnęła.
Spuścił spojrzenie.
-Dobra, nieważne. Odpowiedz brzmi: nie.
-Wiedźma-mruknął.
-Z piekła rodem!- krzyknęła za nim Julay. Emily zaczęło intrygować jej chwilowe poetyckie nastawienie.
Wybrały się więc jednomyślnie do wyżej postawionej wiedźmy prosząc o przepustkę do miasta. Nawet gdyby jej nie dostały, to same by sobie wzięły, strażniczka nie miała więc wyboru, dała im ich kieszonkowe, przestrzegła, żeby nie brały cukierków od obcych i puściła. Niestety, był pewien haczyk. Żeby nie uciekły z tego obozu /koncentracyjnego/ przetrwania musiał iść z nimi pełnoprawny strażnik. Szit.
Przecież to oczywiste, kto z nami pójdzie.
Zawsze dają ci twoich byłych lovelasów.
Albo tylko ja mam takie szczęście.
Nie myliła się. Dante, w nieokreślonym nastroju ruszył z nimi na babskie zakupy.
Wybrali się na swoich wierzchowcach /bez zbędnych skojarzeń/. Beg był całkiem zadowolony, pewnie przeczuwał okazję do nawiezienia okolicznych terenów zielonych. Emily całkowicie podzielała jego zdanie.
Droga nie była długa ani męcząca,wręcz bardzo przyjemna. Znali już ją z wycieczek terenowych. Wiodła przez gościniec i okoliczny bór, omijając pola uprawne i wioski. Strzemiona cicho skrzypiały, ptaki śpiewały.
Nie cieszcie się tak, smarki. Tylko się dowiem, gdzie do kuszy wkłada się bełt, a wystrzelam was co do jednego.
Miasteczko tętniło życiem. Zewsząd było słychać odgłosy pracy kowali i rzemieślników. Dzieci, pod wszechwidzącym okiem swoich przykładnych matek biły się wzajemnie. Wszędzie dochodził też aromat fekaliów.
Ich celem była dzielnica zamieszkana przez co drobniejszą szlachtę, która z różnym przyczyn zaniechała uświetniania zamku swym samozwańczo-zarąbistym ego.  Znajdowały się tam pracownie krawcowych i szewców, sklep jubilerski i inni nielegalni mecsico emigranci.
-A witam moje drogie panie!- wykrzyknęła pełna entuzjazmu sprzedawczyni. Najwyraźniej nie była zgorszona faktem, że przyjaciółki nosiły spodnie. Jak ktoś ma wyuczone przyodziewać czyiś tyłek, to już chyba wyrabia sobie pewną odporność na takie zgorszenia.
Dziewczyny uwolniły swoje berserkerskie zapędy i rzuciły się w wir zakupów. Mily nie chciała powiedzieć tego głośno, ale zamierzała znaleźć taką suknie, żeby Dantego zatkało. Oczywiście, że łatwiej by było, gdyby po prostu była naga, ale tą opcję zostawiła sobie na koniec. Oskarżony zaś oparł się o ścianę i ze zdumieniem obserwował, ile nagle energii w sobie odnalazły. Jednocześnie unikał patrzenia petentce w oczy.
W końcu, gdy obie uginały się już pod różnymi szmateksami, zabrały się do mierzenia. Najpierw Julay, na której każdy worek po ziemniakach wyglądał świetnie.
Nie, żebym oceniała jej gust.
Znalazła jednak coś przyzwoitego. Ciemno zielona suknia podkreślała jej podobieństwo do niektórych ladacznic. Tych z wyższej półki. Gdy po tym stwierdzeniu uzyskała aprobatę przyjaciółki przepuściła kasę z łatwością jak Emily spławiła Damiana.
Z niedoszłym rycerzem jednak było gorzej. Mierzyła dużo sukni, ale że żadna nie zasłaniała jej twarzy nie można było mówić o sukcesie.
-To- rzekła w końcu Jul- jest twoja suknia.
-Tak myślisz?
Adeptka szepnęła jej coś na ucho. Posłuchała jej rady i obserwowała minę Dantego.
Na widok czarnej, przylegającej sukni wyszywanej u trenu diamencikami i z gorsetem podkreślającym, co nikłe zrobił minę dzieciaka, który na święta dostał wreszcie swoje wymarzone skarpety. Wniebowziętą.
Trwało to jednak krótką chwilę. Już za moment, z widocznym trudem znów przyjął maskę obojętności.
Czyli nie wszystko tam jeszcze wygasło. W środku nadal kipi jak mleko.
Gorzej, że sobie wmawia nietolerancje laktozy.





Obserwatorzy