czwartek, 30 kwietnia 2015

"Niebo kruków" ~ Rozdział 2

"Napędzany przez gniew
Siłę daje mi świadomość, że
będę ostatnim, co zobaczysz.

Jestem ogarnięty szałem.

Mogą krzyczeć.
Krzyczeć, gdy zobaczą
mnie.

Jestem ogarnięty szałem.

Zobaczysz więcej mnie.
Zobaczysz więcej mnie.

Wymykając się z lasu...
Jestem ogarnięty szałem"
~ Pellek - "I'm on a Rampage"*

Zgliszcza~


Miałam złe przeczucia. Nie było co prawda żadnych złowróżbnych przesłanek, nie było grozy, powodu bezpośredniego strachu. Jednak w moim duchu zostało zasiane destrukcyjne ziarno, wżerające się pędami we wszystkie wnętrzności. Czułam ucisk, lęk zabierał tlen spod moich warg. Im dłużej się przyglądałam, tym bardziej znajoma wydawała mi się sylwetka statku majaczącego na horyzoncie.
Zabawne. Statek był pierwszą znajomą rzeczą. I z niejasnych powodów przypominał mi ból krwawiących ran.
Statek. Ból.
Doznałam bardzo nieprzyjemnego przebłysku. Jak wtedy, gdy człowiek nagle przypomina sobie najgorsze chwile i krzywi się ze zniesmaczeniem. Wtedy dotarło do mnie, że amnezja nie była przypadkiem.
 To ratunek dla przepełnionego umysłu. 
Lecz nie było już czasu. Chwyciłam dzieci za ręce i zaczęłam biec w stronę lasu, poganiając swoich towarzyszy,
- Czemu biegniemy? Co się stało? - pytał zdezorientowany Wiktor, marszcząc brwi. Jego ślepe oczy wyrażały lęk, choć on sam przecież  nie zdawał sobie z tego sprawy.
-Własnie, powiedz Julio! 
Przystanęłam na krótki moment jak sparaliżowana. Nogi odmówiły posłuszeństwa głowie. Popełniły rebelię w bardzo nieodpowiednim momencie.
- Jak mnie nazwałeś? - zapytałam chłodno, a mój głos oczekiwał jednoznacznej odpowiedzi. Szybko jednak się zreflektowałam. Trzeba biec, naprawdę nie mamy czasu.
- Ja.... zająknął się Antoni. Ale nic już więcej nie powiedział, zrezygnowany. Jak człowiek, który nie powinien mi wyjawić mojego własnego imienia. Nie zostawię tak tego. Człowiekowi nie wolno odebrać świętości, czyli życia i imienia.
Truchtaliśmy przez las, płosząc leśne życie toczące się swoim zwyczajnym rytmem. Ptaki uciekały z popłochem na nasz widok. Deptaliśmy źdźbła traw. Skierowałam swoją grupę w stronę wału, za którym mogliśmy się ukryć. Nie miałam już tchu, a spod bandaży czułam niebezpieczne pulsowanie. W samą porę zdołaliśmy się skryć. Wszyscy usłyszeliśmy krwiożerczy (lecz tylko dla mnie) hałas statku przybijającego do brzegu. Kilka par oczu patrzyło się na mnie w niemym pytaniu.
- Schowajcie się. Nie możemy rozmawiać, usłyszą nas. - wyszeptałam, jednak oni nadal wymagali ode mnie odpowiedzi. - To Oni - wyjąkałam - to Oni - załkałam żałośnie, po czym skuliłam się, drżąc. Nikt już nie zadawał pytań. Teraz już tylko nasłuchiwaliśmy, zdjęci grozą. Chłopcy zmarszczyli brwi, mocno zmartwieni. Dzieci przylgnęły do mnie mocniej wyczuwając instynktownie niebezpieczeństwo. W tym momencie zastępowałam im matkę. Przełknęłam ślinę, krztusząc się odpowiedzialnością. Miałam wrażenie, że wszyscy to słyszeli. Łącznie z barbarzyńcami czyhającymi na nasze życie.
Zza liści drzew obserwowaliśmy poświatę płonących latarni. Zbliżali się w kierunku naszej Lecznicy. Tylko nie to, pomyślałam. Tylko nie to. Moje modlitwy jednak poszły na marne, kończąc żywot w nicości. Usłyszeliśmy krzyki przerażonych pacjentów i Uzdrowicieli. Wszyscy jednak zdawaliśmy sobie sprawę, że byliśmy bezsilni. Zaczęłam się trząść i szczękać zębami. Anthony przygarnął mnie ramieniem do siebie.
- Spokojnie, nie pozwolę żeby was skrzywdzili. Obiecuję.
Trzeźwo myśląc, ja, Antoni i Wiktor byliśmy tylko nastolatkami. A Blanka i Łukasz w ogóle nie powinni przechodzić przez coś takiego. Nikt z nas nie powinien.
- Nie możemy tu czekać - stwierdził Wiktor. - Znajdą nas, prędzej czy później.
Miał rację. Mnie jednak paraliżowały krzyki dochodzące z naszego, zniszczonego już, domu. Poczuliśmy zapach spalenizny. Zmobilizowało nas to do działania.
- Idziemy - zadecydował chłopak. Po krótkiej naradzie zdecydowaliśmy, że najlepiej skryć się w pobliskiej wiosce, gdzie mogliśmy znaleźć jakieś tymczasowe schronienie. Ruszyliśmy, najciszej jak mogliśmy.
Bosi i ranni przedzieraliśmy się przez las. Nagle usłyszeliśmy jakiś trzask.
- To zasadzka! - krzyknęłam, ale było za późno. Piraci już na nas czekali, pewnie robili łapankę na uciekinierów z Lecznicy. Znaleźli jednak tylko nas.
-Uciekajcie! - krzyknęłam i popchnęłam dzieci z Antonim  z powrotem do lasu.
 Chłopak spojrzał na mnie z bólem w oczach. W tym momencie obiecał. Wierzyłam mu. Wiedziałam, że wróci.
Mnie i Wiktora jednak już złapali. Myśląc, że chłopak stanowi większe zagrożenie, rzucili się na niego i obezwładnili, po czym złapali mnie i wykręcili mi ręce. Związali nas i skrępowali nas sznurami.
 Powiązali nadgarstki.
 Odebrali mi moją wolność.
Strach mnie sparaliżował. Już  prawie wyślizgnęłam się z objęć śmierci. Ta jednak wróciła po mnie. Nie wypuści mnie tak łatwo ze swoich obślizgłych, kościstych palców.
Muszę się przyznać, w tym momencie nie wiedziałam co mam zrobić. Czułam się odpowiedzialna za Wiktora, za Blankę i Łukasza. Chłopak był bezbronny, jeśli nie mógł dostrzec napastnika. A dzieci... Cieszyłam się z faktu, że ich trójka zdążyła uciec. Wiedziałam, że Antoni sobie poradzi, ale mimo to o niego też się bałam. Żałowałam, że nie wierzyłam w żadnego boga - nie miałam do kogo się modlić.
Zastanawiałam się, jak nazwać naszych oprawców. Ich sylwetki były znajome, brakowało tylko słów. Przyglądałam się im, gdy prowadzili nas na swój statek. Mieli długie, zwichrzone włosy, byli wielcy i potężni. Ze srogich oczu bił lód, a ich twarze były poorane głębokimi bruzdami. Większość z nich była w średnim wieku, choć niektórzy młodsi. Niedoświadczenie biło z ich ruchów. Byli niepewni swojej roli, nieprzyzwyczajeni. Mimo to próbowali nadrabiać okrucieństwem.
Westchnęłam i na tyle, na ile mi pozwolili, odwróciłam się w stronę Lecznicy. Nie było jej. Zostały tylko zgliszcza.
- Co widzisz? - zapytał Victor, przejęty grozą.
- Nic nie zostało.
Mężczyzna warknął na nas i popędził. W tym momencie byliśmy tylko zwierzętami na sprzedaż.
Bądźmy szczerzy, nawet ich konie były w lepszej sytuacji. My tylko zawadzaliśmy i stwarzaliśmy koszty. Byliśmy tylko potencjalnym zyskiem - jeśli udałoby się nas dowieść na targ żywych i w miarę zdrowych.
Na statku kołysało i bujało. Oboje baliśmy się coraz bardziej. W tym momencie obiecałam sobie, że przetrwamy. Choćby nie wiem co się stało.
Czas przypływu.  Odbiliśmy od brzegu i ruszyliśmy w drogę, w stronę kraju barbarzyńców. Zostawiłam dom, którego nawet nie pamiętałam.
Nie wiedziałam za czym tęsknić. W pamięci zostały mi tylko leniwe poranki przed lecznicą i śmiech Antoniego.
A teraz my... byliśmy sami. Zostaliśmy sami.
Sami, sami, sama.

Obserwatorzy