Strach.
We własnej krwi. Jadłem, jadłem powietrze"
~Jacek Dukaj - "Irrehaare"
Ukryta Oaza~
Majowe, ciepłe dni mijały mi w biernej rutynie. Najciekawszą rzeczą było chyba pojawienie się w Lecznicy pewnego chłopaka - chociaż nie jestem pewna, czy wyrażenie "ciekawe zdarzenie" jest tu na miejscu.
Tamtymi dniami dużo spałam. Uzdrowiciel Jakub wytłumaczył mi, że moje ciało próbuje się w ten sposób zregenerować. Mimo to i tak najbardziej pragnęłam wstawać z łóżka. Udało mi się to tylko kilka razy, między innymi w dzień, gdy u naszych drzwi zawitał Wiktor. Właściwie to nie z własnej woli - został przytargany, przywleczony przemocą.
Byłam świadkiem tych wydarzeń. Siedziałam na przybudówce, ciesząc się delikatnymi, słonecznymi promieniami i bawiąc się z Blanką - osieroconą dziewczynką, która znalazła w tym miejscu schronienie. Jak bowiem wytłumaczyła mi pani Amanda, Lecznica przyjmowała w swoje progi wszystkich potrzebujących - chorych, rannych, biednych, niedołężnych i odrzuconych. Pracowali tu ludzie dobrego serca - zdarzało się, że właśnie ci, którzy wcześniej odnaleźli tu pomoc.
Dziewczynka siedziała mi na kolanach i uważnie słuchała bajki, którą jej czytałam. Byłam jedną z nielicznych piśmiennych osób, dlatego właśnie do mnie zwróciła się z tą prośbą, gdy gdzieś na dnie kufra odnalazła książeczkę z obrazkami. Naszą uwagę przykuły jakieś hałasy, pokrzykiwania. Zauważyłyśmy, że po drodze zmierzają ku nam dwie postacie.
- Blanka, pobiegnij szybko po Uzdrowiciela Jakuba - poprosiłam. Dziewczynka szybko spełniła moje polecenie.
Zostałam przed lecznicą sama, i sama obserwowałam rozwój wypadków. W miarę, jak postacie się przybliżały zaczęłam dostrzegać szczegóły i rozróżniać słowa, które wykrzykiwał groźnie wyglądający mężczyzna. Człowiek ten ciągnął za sobą młodego chłopaka i krzyczał:
- A bierzcie sobie tego patałacha! Nie będę trzymał takiego darmozjada w domu!
Zdziwiło mnie, że nastolatek ciągle się potykał. Wyglądało to tak, jakby ktoś kazał mu iść z zamkniętymi oczami, a on po prostu nie widział kamieni i gałęzi, o które zahaczał bosymi stopami. Zauważyłam też, że całe jego ciało jest poobijane. Zemdliło mnie. Biedny, był cały w siniakach.
Mężczyzna rzucił go u podnóży schodków, po których wchodziło się do głównego wejścia. W tym samym momencie wróciła Blanka z Uzdrowicielem.
- Co tu się dzieje? - zapytał Jakub marszcząc brwi.
- Nic! Zabierajcie mi tego przybłędę! Po co mi ktoś taki? - odparł mężczyzna gniewnie, po czym splunął na próg i rozjuszony ruszył w drogę powrotną, nie zaszczycając chłopaka nawet jednym, pogardliwym spojrzeniem.
Przez moment staliśmy jak sparaliżowani. Po chwili, zanim Uzdrowiciel zdołał mnie powstrzymać, podbiegłam do chłopaka i podniosłam go z ziemi, z której ciągle jeszcze unosił się piach.
- Już dobrze. My cię chcemy - oznajmiłam. Wiktor podniósł na mnie spojrzenie swoich mglistych, niewidzących oczu i zapytał:
- Na pewno?
***
Wraz z upływem czasu coraz bardziej poznawałam ludzi, z którymi skojarzył mnie mój zawrotny los. Antoni spędzał ze mną cały swój wolny czas, gdy nie opiekował się innymi chorymi. Za zgodą Uzdrowiciela Jakuba ja również zaczęłam opiekować się potrzebującymi - bawiłam się z dziećmi, bardzo spragnionymi uwagi. Rozmawiałam z samotnymi, których sumienie nie pozwalało mi minąć obojętnie. Najbardziej jednak zżyłam się z Wiktorem, zresztą tak samo jak Antoni. Chłopak był bardzo zamknięty, z czasem jednak zdobywaliśmy jego zaufanie. Miałam dziwne poczucie obowiązku wobec niego. Nie wiedziałam, kim byłam przed "wypadkiem", jednak dzięki kontaktom z ludźmi odkrywałam swoje cechy, które przecież nie miały prawa się zmienić. Dowiedziałam się więc, że jestem opiekuńcza i, że nie jestem przyzwyczajona do opiekuńczości wobec siebie samej. Trudno było mi się przyzwyczaić do faktu, że nie jestem samodzielna. Amanda musiała mi zmieniać opatrunki. Gdy chciałam wyjść na spacer musiał towarzyszyć mi Antoni - a i tak przywilej ten uzyskałam dopiero po dwóch tygodniach od przebudzenia. Po otworzeniu się moich ran uzdrowiciele nie chcieli nawet słyszeć o tym, bym wstawała z łóżka. Moje leczenie postępowało jednak dosyć dobrze. Najpłytsze rany już się zasklepiły, najgorsze jednak nadal były źródłem cierpienia. Nie najlepiej było z moim brzuchem - poniżej pępka, w miejscu, które narażone było na nieustanny ruch widniało głębokie, szerokie na dwadzieścia centymetrów cięcie - wyraz okrucieństwa osoby, która mnie skrzywdziła.
Nadal nie wiedziałam też kto i dlaczego chciał mnie zabić. Po nocach męczyły mnie koszmary - niewyraźne cienie; upiorny, pełen okrucieństwa śmiech kołatał mi się z tyłu głowy i nie pozwalał odpocząć od bólu. Nie tylko jednak ja w szpitalu przeżywałam traumę. Wiktor, choć nie dał tego po sobie poznać, również cierpiał - fizycznie, psychicznie, lecz najgorsze były rany emocjonalne. Byłam przekonana, że choć nie widać tego było na pierwszy rzut oka to on został bardziej skrzywdzony niż ja. W moich przypadku amnezja zapewne była błogosławieństwem. Chłopak jednak nie miał tego przywileju.
Mój stan fizyczny zresztą też nie był bardzo widoczny. Nosiłam proste suknie z długimi rękawami - inaczej prawdopodobnie szerzyłabym zgorszenie. Nie dało się ukryć, że moje ciało zostało zhańbione - zostałam oszpecona, zapewne specjalnie. Czułam się z tym bardzo źle.Odebrali mi nie tylko samodzielność, urodę ale jeszcze pewność siebie. No i moje własne imię.
Pewnego razu siedziałam z chłopcami w kuchni, przygotowywaliśmy śniadanie dla pacjentów i uzdrowicieli. Ponieważ odzyskiwałam pomału sprawność ruchową byłam coraz bardziej aktywna, za wszelką cenę pragnąc chociaż w pewnej sferze się usamodzielnić. Niestety, w pewnym momencie przeceniłam swoje możliwości - straciłam równowagę i przewróciłam się. Rana na brzuchu znowu trochę się otworzyła i zaczęła lekko krwawić, zostawiając widoczny ślad na białej sukni.
Antoni spanikowany rzucił się w moją stronę.
- Przepraszam, że muszę to zrobić. Musimy to zatamować - tłumaczył się, zdenerwowany.
- Spokojnie. Rozumiem to.
Chłopak wziął i pokazał Wiktorowi gdzie ma trzymać, aby zatamować krwawienie i pobiegł po bandaże.
Wiedziałam, że ten drugi czuł się niepewnie. Bał się zrobić mi krzywdę.
-Ja... - zająknął się - nie wiedziałem, że jest z tobą aż tak źle.
- Nie, to nie tak... - chciałam zaprotestować, ale ciężko mi było znaleźć coś na poparcie mojego stwierdzenia - Daj, mogę sama trzymać.
Wiktor miał ręce umazane krwią. Oczywiście nie mógł tego zobaczyć, ale poczuł. Był przerażony. Po chwili jednak, gdy upewnił się, że mój puls nie zwalnia, powoli się uspokoił.
- Chciałbym dowiedzieć się jak wyglądasz. Mogę? - zapytał, wycierając dłonie z mojej własnej krwi,
- Tak - odparłam.
Usiadł przede mną i delikatnie, nieśmiało dotknął dłońmi mojej twarzy.
- Jesteś piękna - stwierdził.
-Tak myślisz? Dotknij moich rąk - powiedziałam.
Gdy wyczuł palcami blizny jego usta zaczęły drżeć.
- Gdybym dopadł tego... potwora...
W tym samym czasie wrócił Antoni z opatrunkami. Zatamował krwotok i wziął mnie na ręce. To dziwne, ale akurat wtedy poczułam się bezpieczna.
- Dzisiaj wracasz już do łóżka.
Zauważył chyba moją zawiedzioną minę i obiecał:
- Hej, nie smuć się. Obiecuję, że jak ci się jeszcze trochę polepszy, to pójdziemy we trójkę nad morze. Dobrze?
-Wspaniale - odparłam ze szczerym uśmiechem.
Nadal nie wiedziałam też kto i dlaczego chciał mnie zabić. Po nocach męczyły mnie koszmary - niewyraźne cienie; upiorny, pełen okrucieństwa śmiech kołatał mi się z tyłu głowy i nie pozwalał odpocząć od bólu. Nie tylko jednak ja w szpitalu przeżywałam traumę. Wiktor, choć nie dał tego po sobie poznać, również cierpiał - fizycznie, psychicznie, lecz najgorsze były rany emocjonalne. Byłam przekonana, że choć nie widać tego było na pierwszy rzut oka to on został bardziej skrzywdzony niż ja. W moich przypadku amnezja zapewne była błogosławieństwem. Chłopak jednak nie miał tego przywileju.
Mój stan fizyczny zresztą też nie był bardzo widoczny. Nosiłam proste suknie z długimi rękawami - inaczej prawdopodobnie szerzyłabym zgorszenie. Nie dało się ukryć, że moje ciało zostało zhańbione - zostałam oszpecona, zapewne specjalnie. Czułam się z tym bardzo źle.Odebrali mi nie tylko samodzielność, urodę ale jeszcze pewność siebie. No i moje własne imię.
Pewnego razu siedziałam z chłopcami w kuchni, przygotowywaliśmy śniadanie dla pacjentów i uzdrowicieli. Ponieważ odzyskiwałam pomału sprawność ruchową byłam coraz bardziej aktywna, za wszelką cenę pragnąc chociaż w pewnej sferze się usamodzielnić. Niestety, w pewnym momencie przeceniłam swoje możliwości - straciłam równowagę i przewróciłam się. Rana na brzuchu znowu trochę się otworzyła i zaczęła lekko krwawić, zostawiając widoczny ślad na białej sukni.
Antoni spanikowany rzucił się w moją stronę.
- Przepraszam, że muszę to zrobić. Musimy to zatamować - tłumaczył się, zdenerwowany.
- Spokojnie. Rozumiem to.
Chłopak wziął i pokazał Wiktorowi gdzie ma trzymać, aby zatamować krwawienie i pobiegł po bandaże.
Wiedziałam, że ten drugi czuł się niepewnie. Bał się zrobić mi krzywdę.
-Ja... - zająknął się - nie wiedziałem, że jest z tobą aż tak źle.
- Nie, to nie tak... - chciałam zaprotestować, ale ciężko mi było znaleźć coś na poparcie mojego stwierdzenia - Daj, mogę sama trzymać.
Wiktor miał ręce umazane krwią. Oczywiście nie mógł tego zobaczyć, ale poczuł. Był przerażony. Po chwili jednak, gdy upewnił się, że mój puls nie zwalnia, powoli się uspokoił.
- Chciałbym dowiedzieć się jak wyglądasz. Mogę? - zapytał, wycierając dłonie z mojej własnej krwi,
- Tak - odparłam.
Usiadł przede mną i delikatnie, nieśmiało dotknął dłońmi mojej twarzy.
- Jesteś piękna - stwierdził.
-Tak myślisz? Dotknij moich rąk - powiedziałam.
Gdy wyczuł palcami blizny jego usta zaczęły drżeć.
- Gdybym dopadł tego... potwora...
W tym samym czasie wrócił Antoni z opatrunkami. Zatamował krwotok i wziął mnie na ręce. To dziwne, ale akurat wtedy poczułam się bezpieczna.
- Dzisiaj wracasz już do łóżka.
Zauważył chyba moją zawiedzioną minę i obiecał:
- Hej, nie smuć się. Obiecuję, że jak ci się jeszcze trochę polepszy, to pójdziemy we trójkę nad morze. Dobrze?
-Wspaniale - odparłam ze szczerym uśmiechem.
***
Chłopak spełnił swoją obietnicę. Dokładnie tydzień później wybraliśmy się na wycieczkę. Co prawda wycieczka to może było za duże słowo - było to raptem piętnaście minut drogi. Jednak dla mnie było to coś wielkiego. Znowu poczuć przestrzeń - mieć powietrze, by oddychać.
Nasza trójka zabrała ze sobą Blankę i jej brata bliźniaka, Łukasza. Ciężko było odmówić dzieciom radości budowania zamków z piasku - zwłaszcza takim dzieciom, którym odebrano wszystko, czyli rodzinę, dom, a razem z tym wszystkie inne radości życia codziennego. Chociaż to ostatnie mogliśmy im podarować.
- Pierwszy raz będę nad morzem - oznajmił Wiktor z uśmiechem na twarzy.
Czas mijał nam bardzo przyjemnie. Spacerowaliśmy brzegiem morza i cieszyliśmy się z delikatnej, morskiej bryzy która owiewała nasze twarze. Niewidomy chłopak był wniebowzięty - bardzo spodobało mu się chodzenie po brzegu, podczas gdy morskie fale oblewały jego stopy.
Na niebie niespodziewanie zebrały się ciemne chmury, zapowiadające deszcz. Wszyscy zaczęliśmy się już zbierać, gdy nagle usłyszałam krzyk Łukasza:
- Hej! Zobaczcie, statek na horyzoncie!
Obejrzeliśmy się na morze. Chłopczyk miał rację. Na linii naszego wzroku pojawił się statek. Nie mogliśmy jednak dostrzec tego, że bandera statku nosiła na sobie dumnie skrzyżowane piszczele, a członkowie załogi szykowali łańcuchy, zapalali pochodnie i ostrzyli swoje szable.